środa, 25 lutego 2015

Zawieszenie

Dobry wieczór! Piszę tego posta, gdyż zawieszam tymczasowo bloga. Wpakowałam się w niezły pasztet, przez to, że nie przemyślałam wcześniej fabuły. Moje opowiadania zostanie pewnie odnowione i bardziej dopracowane w przyszłości, gdy nabiorę już troszkę więcej doświadczenia. Wszystkich czytelników serdecznie przepraszam, do zobaczenia, mam nadzieję, że już niedługo! :)

piątek, 30 stycznia 2015

Rozdział XVIII

Witam! Serdecznie przepraszam za to, że ostatnio nie było rozdziału. Troszkę się zapuściłam, nie mam żadnego usprawiedliwienia, oprócz tego, że nie miałam weny. Rozdział w miarę długi, więc mam nadzieję, ze nie wkradł się żaden błąd. Zmieniłam ostatnio troszkę muzyczkę i może coś z tym nowym szablonem ruszy. Jutro z samego rana wyjeżdżam, więc przez tydzień chyba nic nowego się nie pojawi, ale obiecuję, ze postaram się bardziej przyłożyć. Będę wysyłać całuski z Dubaju! Miłych ferii dla tych co już mają i będą mieć! :)

MY BREATH
ROZDZIAŁ XVIII
(ALLYSS)


Otwieram oczy, spoglądając na biały sufit  swojego pokoju, który dzięki Bogu nie jest już salą operacyjną ani lokum dla pacjentów. Na szczęście, wypuścili mnie dzień później ze szpitala jedynie z przestrogą, żebym uważała na przyszłość i nie bawiła się w strażaka. Choć zabawa ta była nadzwyczaj pociągająca, zgodziłam się na natychmiastową ewakuację. Gdybym miała tam zostać choćby odrobinę dłużej, to bym chyba zawału dostała. Białe ściany, lekarze, płaczące dzieci, chyba raczej podziękuję za następny nieprzespany tydzień i dożywotnią traumę w gratisie. Jednak to, co mnie spotkało po powrocie… To był dopiero horror…

Na wstępie dostałam po łbie od Hany, za to, że bez ostrzeżenia wybiegłam z pokoju. Potem łomot spuścił mi Hiroshi, który prawie mnie zamordował wzrokiem i z chęcią by to zrobił gdyby nie przeszkodziła mu pani Yusuko. Wtedy zaczęła się prawdziwa masakra.

Chyba przez dobre pół godziny stała nade mną i opowiadała, jakiego to im stracha narobiłam i jak bezmyślnie postąpiłam i że jestem skończonym debilem i pustą pałką i nie mam ani odrobinę umiejętności przewidywania konsekwencji i że cały czas nic tylko pakuję się w kłopoty. Czułam się jak zbity pies dostający burę od pana za pogryzienie skarpetek. Shinji i Reiji świetnie się przy tym bawili, śmiejąc się ze mnie i unikając morderczego wzroku Yus, która i tak już prawie wychodziła z siebie. Potem przyszedł jeszcze Shino, by sprawdzić czy wszystko ze mną w porządku. On jedyny nie prawił mi kazań, ale widać było, że mu ulżyło, gdy dowiedział się, że nic mi nie jest.

Było mi strasznie źle z tym, że się o mnie tak martwili, bo nie przypuszczałam, że aż tak się tym przejmą. Na pewno nie sądziłam, że dostanę aż takie opieprz od ludzi, których znam zaledwie tydzień. I to właśnie było moją siłą napędową, by przetrwać te wszystkie kazania, bo z drugiej strony, niemiłosiernie się z tego powodu cieszyłam. Martwili się o mnie, a to chyba znaczy, że mnie lubią. Przynajmniej na tyle, żeby zostać ze mną przez następne trzy lata.

Ale wracając do spraw bardziej aktualnych.

Dzisiaj jest niedziela, a to oznacza, że powinnam wyjść gdzieś z nimi na miasto, rozerwać się i przygotować psychicznie na następny tydzień, który zostanie wzbogacony o nowe zajęcia. Dokładniej, te o Splamionych. Nie wiem co to i z czym to się je, ale nazwą, zbytnio do siebie nie przekonują… Splamieni, to takie podniosłe i tajemnicze, choć wydaje mi się, że już się kiedyś z tą nazwą spotkałam. Może przeczytałam o nich coś w gazecie, albo w wiadomościach? Walka z nimi bardziej kojarzy mi się z włożeniem ich do pralki, bo zamiast dokładnie określić czym tak dokładnie są, lepiej używać niezrozumiałych terminów, które zmuszają ludzi do przeczytania trzech kolejnych linijek artykułu. Splamieni, nasz proszek ich wypierze! Ale bym sobie teraz usiadła w fotelu i coś takiego poczytała. Szkoda, że beztroska niedziela mija mi koło nosa, bo zgodziłam się pomagać Shuu w rozpakowywaniu rzeczy do jego nowego pokoju. Znaczy się… Może inaczej… Sama zaproponowałam mu pomoc… No bo, to było tak naturalne pytanie, że zadałam je bez zastanawiania się. Myślałam, że równie naturalną odpowiedzią będzie ‘’nie, nie trzeba’’. Shuu jest przecież jednym z tych dumnych samców alfa, którzy nie zgodzili się na pomoc w jakiejkolwiek sprawie, tym bardziej jeśli pomoc tą oferuje osoba leżąca w szpitalu. Och jak bardzo się myliłam. Pan Hayagawa to jedna chodząca zagadka. Nie da się w żaden sposób odgadnąć co mu pod kopuła siedzi. Żadnych uczuć, żadnych charakterystycznych zachowań, żadnych niepotrzebnych gestów, żadnych nawyków, tylko chwilowe, ledwie zauważalne przebłyski emocji pojawiające się jedynie w wyjątkowo ekstremalnych sytuacjach jakich ostatnio całkiem sporo. Z niektórych łatwo jest wyczytać uczucia, na przykład głód. Gdy Hiroshi jest głodny po prostu drze się na pół osiedla, że chce omleta, albo jakieś mięcho. A takiej sytuacji pewnie wyzwałby mnie jeszcze od idiotów, że wyskakuję z tak irracjonalnym pomysłem. A tu się okazuje, że Shuu z chęcią przyjął moją propozycje, a ponadto jeszcze sam ustalił godziny w jakich mam się zjawić na głównym placu. Nawet nie pytał mnie o zgodę! No ale skoro już obiecałam to muszę podnieś swój spasły tyłek i iść na ten durny plac.

Jest wystarczająco ciepło by nie zakładać kurtki, lecz wrześniowe siedemnaście stopni kompletnie różni się od tej samej temperatury z maju. Wiatr wieje przeokrutnie zostawiając na policzkach chłodny odcisk swoich dłoni, a deszcz i woda z kałuży ciekawsko zagląda do moich skarpetek. Wychłodzone palce u moich stóp najszybciej dowiadują się o tym, że zbliża się jesień, mówią mi o tym jeszcze w domu, jeśli o czasie nie odkręcę grzejnika. Potem dowiadują się płuca, gdy rześkie, chłodne powietrze wpada do nich by po przemianie w dwutlenek węgla z powrotem wyrwać się na wolność. Zaraz za nimi jest skóra, która czerwieni się w nieosłoniętych miejscach, zbyt delikatna i wrażliwa na gnący przed siebie, ostry wiatr. Dalej są oczy, które dopiero po chwili dostrzegają pojedyncze spadające liście, porwane wiatrem tańczą pod stopami przepiękne walce, szukając sobie miejsca na trawnikach, by przeczekać całą zimę pod gruba warstwą śniegu. Choć na razie jest ich i tak mniej niż niż kałuż na chodniku. A jeśli na prostej drodze znajduje się jakakolwiek, najmniejsza nawet przeszkoda w postaci kałuży, kamienia, patyka, czy dziury, istnieje prawie stu procentowe prawdopodobieństwo, że Allyss Iwahara wpadnie dokładnie na nie. Zwykłe, materiałowe buty z radością połykają nadmiar wody, tworząc powódź w moich skarpetkach i tak w kółko. Ale nie wiem czemu, jakoś specjalnie się tym nie przejmuję. Dyskomfort spędzenia z Shuu paru następnych godzin wydaje się wystarczająco przytłaczający. Nadal nie potrafię określić czy się go boję, czy staram się z nim zaprzyjaźnić, bo jego nastawienie zmienia się z każdą sekundą, a ja nie potrafię nadążyć i wyczuć chwili, w której mam się nadzwyczajniej w świecie zamknąć. Chyba nigdy nie spotkałam tak dziwacznego i jednocześnie tak przerażającego człowieka w moim życiu.

Dostrzegam go na placu przed bramą wyjazdową. Czeka na mnie. Wygląda tak monumentalnie na tle zwykłego parkingu, ze mogłabym przysiąc, że zaraz rozpocznie się tu decydująca bitwa, której stawką będzie życie na tej planecie. Ależ ja potrafię namieszać rzeczywistość z książkami. Bardziej chodzi mi oto, że ubrany w taki czarny, długi płaszcz (który kosztował pewnie tyle co mój dom) i eleganckie, czarne buty (które kosztowały pewnie tyle co dwa moje domy) wygląda jak bohater powieści wojennej lub science - fiction i jako mroczny rycerz musi wybawić z opresji cały...

- Spóźniłaś się – wyrywa mnie z zamyśleń, nawet nie racząc się obrócić.

Trzymajcie mnie bo go strzelę.

Nie wiem co to za spóźnienie, bo dopiero po dwóch minutach niezręcznej ciszy coś zaczyna się dziać. Brama wyjazdowa wydaje z siebie głuchy zgrzyt i powoli się otwiera, przypominając nam, że za murami rozciąga się przecież świat tak różny od naszego, że to aż niemożliwe, że jest tak blisko. Na teren szkoły wjeżdża powoli biała furgonetka firmy dostawczej z czerwonym logo wypisanym praktycznie wszędzie gdzie się da. Drzwi otwiera niechlujnie ubrany mężczyzna z firmową bejsbolówką z logo firmy, przekręconą tył na przód i w klasycznej spranej, czerwonej koszuli. Ma ze sobą granatową podkładkę, którą podaje Shuu, a raczej panu Hayagawa by ten złożył podpis na znak potwierdzenia dostawy. Z długopisem w ręku wygląda jak rasowy biznesmen. Patrzę jak kilku innych mężczyzn zaczyna wypakowywać pudła. Dobra, ‘’wypakowywać’’ to chyba błędne słowo bo oni je zwyczajnie rzucają na brukowany chodnik. Zastanawiam się jak wielka wszczęłaby się awantura, gdyby w jednym z tych pudeł znalazł się jakiś wartościowy przedmiot. Pewnie żywi by już stąd nie wyszli.

- Skoro zatrudniłeś tych miłych panów do pomocy, to chyba nie będę potrzebna – rzucam, odwracając się powoli na pięcie.

- Ho ho! Panienko – odzywa się mężczyzna w bejsbolówce, zachrypniętym głosem, charakterystycznym dla wieloletniego palacza - chyba nie myślisz że my to będziemy taszczyć? My mieliśmy to tylko przywieść, reszta to wasza robota!

Zdziwiona wpatruję się w niego, podczas gdy ten rechocze, jakbym opowiedziała właśnie jakiś wyjątkowo śmieszny żart. Nie wiem czemu, ale pomyślałam, że to chyba naturalne, że dostawcy dostarczają rzeczy do mieszkania. W starych komediach było przecież mnóstwo wątków z wnoszeniem kanapy na dziesiąte piętro, albo problem z panią, która nie może się zdecydować gdzie ma stać fortepian. Nigdy się nie przeprowadzałam, więc nie miałam zielonego pojęcia jak to działa.

- To nie te czasy, kochanieńka –dodaje, zabierając podkładkę i długopis, po czym wsiada z powrotem do furgonetki i odjeżdża, pozostawiając za sobą kłęby dymu wydobywającego się z rury wydechowej.

- Jesteś zbyt naiwna – kwituje Shuu, a ja wbijam pusty wzrok w podłogę. Zastanawiam się czasem gdzie podziała się cała ludzka bezinteresowność i człowieczeństwo. Jakim prawem wojna i rząd odebrali nam wszystkie prawa do życia? Może kiedyś się z tego ockniemy? Może powtarzam tylko słowa mamy, zastanawiając się nad sensem życia, który został mi odebrany przez jednego, durnego faceta w bejsbolówce.

Shuu bierze pod pachy dwa pudła wielkości dużej pufy i spogląda na mnie wymownie. Ja jednak jestem w stanie unieść tylko jedno, lecz nawet ten rezultat nie przychodzi mi tak łatwo. Masa już jest, szkoda tylko, że rzeźba tak łatwo nie przyszła. Pewnie wziął te najlżejsze, skubaniec.

- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie! – staram się przekrzyczeć szumiejący wokół wiatr. – Gdzie teraz będziesz mieszkał?

- Akira Okano miał wolne jedno miejsce w pokoju.

- Akira? Taki w białych włosach?

- Dokładnie.

- Znam go! To świetnie! Jest naprawdę miły, tylko go nie przestrasz! - powoli zasycha mi w gardle więc staram się go dogonić, by nie musieć już tak krzyczeć.

- Czym miałbym go przestraszyć? - pyta, gdy znajduję się obok niego.

Swoim spojrzeniem, wyglądem, aurą, głosem, zachowaniem, osobowością.

- Swoją… postawą…

Nie odpowiada, więc uznaję to za potwierdzenie. Chyba. Biedny Akira.

Idziemy w ciszy. Dla mnie niewiarygodnie krępującej, dla niego pewnie upragnionej. Nie przywykłam do milczenia, więc staram się wyszukać z zakątków mojego umysłu wszystkie tematy jakimi mogłabym go zaciekawić. Szkoda tylko, że tak właściwie nic o nim nie wiem, a każda próba nawiązania jakiejkolwiek dyskusji pewnie zakończy się zbywającym komentarzem. Decyduję się więc na jedyną rzecz, w która ma jakiekolwiek szanse powodzenia czyli paplanie do siebie bez sensu.

- Jak podoba ci się w szkole? Jest niesamowita, prawda? Te wszystkie ogromne budynki i drogie sprzęty! Ale dla ciebie to pewnie nic nadzwyczajnego. W pierwszej strefie to pewnie same takie stoją. Dla mnie z dwójki to naprawdę niesamowity widok! Co sądzisz o zajęciach z panią Natsune? Jest strasznie wymagająca, ale dzięki tym treningom nigdy w życiu nie byłam w tak dobrej formie! Normalnie potrafię już dotknąć nosem kolan! Ale te pudła to jednak ciężkie, co tak w ogóle w nich jest? Ciuchy? Chciałabym mieć tyle!

Nagle ni z tego ni z owego mój dziób zostaje przechwycony i ściśnięty w żelaznym uścisku, tak że moje policzki spotykają się od wewnętrznej strony. Gdyby dorysować mi gdzieś przy uszach płetwy i łuski, wyglądałabym zupełnie jak ryba. Taka bardzo zmiażdżona ryba. Spoglądam na Shuu wielkimi, rybimi oczami prosząc wzrokiem by mnie puścił, lecz jego zabójczy wzrok nie wskazuje żeby robił sobie żarty. On jest chyba ostatnią osobą, która mogłaby robić sobie żarty.

- Uciszysz się w końcu? – pyta tonem tak chłodnym, że muszę zmrużyć oczy by ochronić się od odłamków lodu. Zastanawiam się kiedy w ogóle odłożył swoje kartony. Szybki jest.

- E –e! – bełkoczę przecząco i tak wyraźnie jak tylko pozwalają mi na to jego dłonie, dodaję – Będę tak gadaś dopoki mi ne odpowesz.

Wzdycha przeciągle dając mi do zrozumienia, że jestem denerwująca. Owszem, jestem, ale to nie upoważnia go do milczenia! A może upoważnia? Mniejsza z tym, ja potrafię gadać godzinami. Tata mówił, że jak raz zacznę ględzić na jakiś temat to mnie apokalipsa nie powstrzyma. Szkoda tylko, że jak przyjdzie do jakiejś ważniejszej rozmowy to mi gardło korek zatyka. Na przykład kiedy ktoś się zapyta gdzie podziały się wszystkie babeczki mamy. Wtedy jestem nadzwyczaj cicha.

Idziemy dalej, a ja swobodnie prowadzę rozmowę z samą sobą. Zauważyłam, że jestem, bardzo kulturalnym rozmówcą : nie przerywam, słucham z zainteresowaniem, nawet sama sobie odpowiadam. Trzy rundy z placu do pokoju okazują się wyjątkowo męczące, więc gdy Shuu łaskawie oferuje, że sam pójdzie po ostatnie pudło wypuszczam z ulgą powietrze i rozsiadam wygodnie na kanapie.

- Niczego nie ruszaj - wydał rozkaz pan generał.

- Aha - bełkoczę ni to twierdząco ni przecząco.

Przez pierwsze trzydzieści sekund w sumie miałam plan, żeby niczego nie ruszać, ale spokój to zdecydowanie nie jest moja domena, a te kartony wyglądają tak zachęcająco, że nie mogę się oprzeć i już po chwili klęczę nad jednym z nich. Zawsze mi powtarzano że nie wolno grzebać w cudzych rzeczach, ale jak zerknę na chwilkę to się chyba nic nie stanie…

Rozchylam powoli skrzydła najbliższego pudła by nie pozostawić żadnych śladów po sobie. Czuję się normalnie jak jakiś tajny agent Japońskiego wywiadu. Zaraz normalnie wyskoczę przez okno na spadochronie i odjadę motorem prosto do tajnej bazy. Jednak, nawet gdyby moje wymysły okazały się prawdą, chyba nie zdobyłabym tak prędko odejść od tych pudeł. Widok zawartości zapiera dech w piersi, dosłownie. Dopiero po chwili jestem w stanie wyrwać się z chwilowego odrętwienia. Nie, Shuu nie trzyma tam żadnej bomby masowego rażenia, ani zestawu broni palnej na wypadek apokalipsy. Nie ma tam też osobistej kolekcji sado - maso składającej się z biczy i kajdanek. Przynajmniej nie w tym konkretnym pudle. W środku znajduje się chwila, raz, dwa, trzy, cztery stosy po kilkanaście egzemplarzy z najpiękniejszego zbioru pod słońcem. A mianowicie:

Książki.

Dziesiątki książek, tysiące stron, miliardy słów.

Nie wiem czy widziałam więcej u kogokolwiek w domu.

Sięgam ostrożnie po pierwszą z brzegu, głaszcząc delikatnie jej nienaruszony grzbiet. Idealnie gładki. Zero śladów używalności. Albo jest nowa, albo musi o nią bardzo mocno dbać. Zresztą w podobnym stanie są chyba wszystkie jego rzeczy. Odwracam książkę okładką do przodu, a na ciemnogranatowym tle, białe litery układają się w napis ‘’Na skraju’’. Zapowiada się na dramat albo romans. Ale Shuu jest chyba ostatnią osobą, którą mogłabym podejrzewać o czytanie tanich romansideł. Zerkam do środka by przeczytać choć fragment i przekonać się czy może jednak pod twardą, umięśnioną skorupą tkwi ukryte gołębie serce.

Nic bardziej mylnego, bo to książka o wojnie.

W sumie tego się powinnam spodziewać. Chociaż, nie. Kompletnie i za żadne skarby nie spodziewałam się, że pan Hayagawa miałby czas i ochotę czytać książki. Pomijając oczywiście fakt jak pięknie wyglądał, gdy czytał jedną z nich na pierwszej lekcji organizacyjnej. Pewnie miał ich w pokoju pełno, zanim zdarzył się ten wypadek, No, przynajmniej miał okazję do zakupu nowych. Tak sobie myślę, że chyba nic nie wywołuje tylu emocji u facetów jak prosta, otoczona rzekami krwi i polami trupów wojna. Czytam pierwszy akapit.

‘’A gdyby tak odłożyć na chwilę karabin i spojrzeć na błękitne jak łza niebo, można by pomyśleć, że jest się na łące przy starym domu, a nie w okopie. 

Wokół nie ma wcale gnijących ciał, tylko miękka, zielona trawa...

Słychać świergot leśnych ptaków, a nie krzyki rannych i odgłosy wystrzeliwanych pocisków. 

Niebo przecież jest takie samo tu i gdzieś dalej. 

Dalej.

Daleko od wojny, gdzieś gdzie jest bezpiecznie. Może ktoś w tym momencie też patrzy w pędzone wiatrem chmury i myśli jakie to ma szczęście być tam gdzie jest teraz. Myśleć, że jest się wolny. Wolny jak lecący ponad nami ptak. 

Tylko czemu spadł tak nagle na ziemię?’’

Znam ten dreszcz. Oj, jak dobrze go znam. To mój stary przyjaciel, który podpowiada mi, że coś co trzymam w ręku jest bezcenne. Czytam więc dalej i dowiaduję się, że to dziennik szesnastoletniego chłopca bez imienia, który został zagarnięty do wojska i posłany na samobójczą misję gdzieś, nawet nie ma pojęcia gdzie. Ma młodszą siostrę Mayę, która jest dla niego całym światem. Musiał się nią opiekować, bo rodziców pochłonęła wojna i zostali sami. Zapomniani przez wszystkich. Opowiada, że przed wojną mieszkali na wsi gdzie powietrze i woda były tak czyste, że ludzie nie chcieli szukać szczęścia w wielkich miastach. Oni mieli szczęście, więcej niżby zliczyć wszystkie pieniądze tego świata i wystarczająco tyle, żeby zmieścić je w kieszeni. Wspomina dzikie, nienaruszone jeszcze przez człowieka lasy i rzeki, pełne ryb i zieleni. Polany na których pasły się krowy i ich dom w samym centrum wszechświata. Ich szczęście jednak skończyło się gdy tylko…

- Miałaś niczego nie ruszać – mrożący krew w żyłach głos dobiega zza moich pleców.

Nie ruszaj się. Nie zaatakuje cię dopóki się nie poruszysz!

Cisza. Odwracam się powoli z książką w ręku, mając nadzieję, że w razie czego zdążę uciec przez okno na tym spadochronie, o którym wcześniej wspomniałam.

Przecież nie mam spadochronu.

W odpowiedzi na jego mordercze spojrzenie, posyłam mu niewinny, głupkowaty uśmiech. Ja miam tylko tsi lata pse pana! Wyjmuje mi z rąk książkę i przygląda się okładce.

- Czytasz powieści wojenne? – pyta z raniącym niedowierzaniem, jakby obstawiał, że w ogóle nie umiem czytać.

- Nie miałam jeszcze okazji, ale oprócz tego to tak, czytam.

Jego brew unosi się leciutko, o milimetr, co mogę uznać za aprobatę. Albo co bardziej prawdopodobne oznakę zdziwienia. Uświadamiam sobie, że klęczę jakbym się do niego modliła, więc wstaję gwałtownie, omal nie przewracając pudeł za mną. Chwilami serio się zastanawiam czy to mój cień przypadkiem nie przynosi mi pecha i nie psuje wszystkiego za moimi plecami.

- Co więc miałaś okazję czytać?

- Oj długo by wymieniać! Trochę romansów, obyczajowych, fantasy. Horrory rzadziej, bo często zdarza mi się nie doczytać, ale najczęściej to akcja, akcja, akcja! Lubię jak coś się w książce dzieje, a nie takie flaki z olejem czy bzdurne opowiastki o zakochanych dzieciakach podbijające aktualnie rynek. Chociaż też ciężko mi wybierać, bo w mojej bibliotece nie ma dużo książek wartych uwagi. Dlatego wypożyczam je od innych ludzi, a dokładniej od jednej starszej pani co uchowała takie sprzed wojny… Ups! – gryzę się w język o sekundę za późno. – Miałam nikomu tego nie mówić!

Wszystkie książki, podręczniki, obrazy, płyty, pamiątki zostały zniszczone po wojnie domowej. Rząd ustanowił prawo, które zabraniało posiadania czegokolwiek co mogłoby przypominać o dawnych czasach. Wszystkie zagraniczne produkty zostały wycofane i staliśmy się ściśle ‘’samowystarczalni’’. A to trzeba by było poddać dokładnej analizie, bo mieszkańcy trzeciej strefy zostali do niezależności zmuszeni poprzez zamknięcie ich w osobnej klatce. Ludzi można bić, torturować, zabijać, szantażować i dadzą radę. Niejeden kraj dał radę. Lecz jeśli zabierze się im ich kulturę, ich przeszłość, ich ludzkość i przyszłość, dopiero wtedy stają się robotami, które ślepo maszerują w miejscu. Dlatego więc, nie dziwię się, że niektórzy pozostawili stare książki. Swoje pamiątki po dawnych czasach. To z nich właśnie dowiedziałam się jak wyglądał świat wcześniej i jak może wyglądać teraz, gdzieś za oceanem. Pożyczałam więc od starej pani Irie prawie wszystkie książki jakie miała w ukrytym pod podłogą schowku, oczywiście pod obietnicą milczenia. I właśnie teraz tą obietnicę niechcący złamałam. Dobrze, że chociaż nie podałam nazwiska.

Co z tego, Allyss? Gdyby tylko chciał namierzyłby cię, twój dom, a nawet skórkę banana z zeszłego miesiąca, tylko po to by donieść na ciebie do góry i dostać nagrodę za pozbycie się wroga państwowego.

- Nie powiesz nikomu prawda?! Błagam obiecaj mi, że nie piśniesz słówka!

- Przyjrzyj się tym książkom – wskazuje dłonią na karton, a ja nie za bardzo wiem czemu mam się dokładnie przyglądać. Podnoszę więc jedną z nich i patrzę to na niego to na granatową, twardą okładkę. – Rok wydania – uściśla, widząc mój jakże tępy wyraz twarzy.

Otwieram na pierwszej stronie i oczom nie wierzę, bo jest to książka z roku 1980. Prawie sześćdziesiąt lat temu. Moich rodziców jeszcze na świecie nie było, a ja trzymam coś co jest starsze od nich i coś co powinno już dawno spłonąć na stosie.

- Ta nie jest jeszcze taka stara, mam tu jeszcze z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej. Gdzieś tam powinna być też starożytna, Grecka tragedia.

- Żartujesz… - mówię z niedowierzaniem. – Czemu mi to mówisz?

- Pomyślałem, że taka wybitna koneserka książek skusi się na jakieś dobre powieści, które biją na głowę dzisiejszy chłam o nastawieniu na propagandę. Czyżbym się mylił? – dodaje z ledwo wyczuwalną ironią.

Widzę tą iskrę. Ledwo zauważalną, skrytą pod osłoną jego beznamiętnego głosu, ale ją widzę i aż trudno mi w to uwierzyć.

- Czy to pytanie retoryczne?! – wołam z ekscytacją. - Naprawdę pozwolisz mi to przeczytać?

A wyglądam jakbym żartował? – ton jego głosu robi się odrobinę zniecierpliwiony. Ty przecież nigdy nie żartujesz.

- W porządku, znaczy się, pewnie, oczywiście! Bardzo chętnie! - potakuję, wiedząc, że taka okazja może się już nie powtórzyć.

- To bierz i uciekaj. Muszę się rozpakować.

Biorę w ręce książkę z granatową okładką, tuląc ją do piersi jak największy skarb. Ale w drzwiach coś mnie jeszcze zatrzymuje i nie wyciągając żadnych konsekwencji z wcześniejszych zdarzeń mówię:

- Jakbym była ci jeszcze do czegoś potrzebna to mieszkam naprzeciwko na drugim piętrze. Pokój 102 – i wychodzę, żeby nie zdążył mi nic jeszcze rozkazać mnie już o nic poprosić.

I tak wie gdzie mieszkam.

Właśnie podałam mu numer mojego mieszkania.

Chyba jestem skończona.

Chociaż ratuje mnie jeszcze jakże delikatna męska duma, o której wiem w sumie tyle co o matematyce czyli nic. Albo może same podstawy, bo dzieliłam w końcu dom z dwoma mężczyznami, czyli z moim ojcem i bratem, a wyglądało to mniej więcej tak, że woleli kilka nocy ślęczyć nad zepsutym prysznicem niż poprosić sąsiadkę – z zawodu mechanika o pomoc. Koniec końców musiałyśmy co wieczór łazić do mieszkania obok, by się umyć, podczas gdy oni śmierdzieli na kilometr potem, smarem i ściekami. Ale tak właśnie pachnie duma! Po czterech dniach udało im się naprawić ten felerny prysznic, a i tak okazało się, że trzeba go wymienić na nowy, bo ciekawe jakim cudem do rur wpadł jeden ze śrubokrętów taty. 

Przemierzam te kilka metrów dzielące jego blok od mojego, zastanawiam się czy ze swojego okna będę mogła zobaczyć ich pokój. W końcu ostatnio przez przypadek ujrzałam Hiroshiego, który przyciskał do szyby jednego z bliźniaków, bo użył jego szczoteczki do wyczyszczenia sobie butów, bo jak się później okazało wdepnął w nich w psią kupę. Pomachałam im tylko i zasłoniłam żaluzję upominając się w myślach, żeby na noc koniecznie zamykać okna. Jeszcze tylko tego brakowało, by urządzili sobie jakiś tajny skrót do naszego pokoju z polegający pewnie na wspinaczce nad czterometrową przepaścią po sznurku do prania. Wchodzę do swojego pokoju z pewną dozą zaniepokojenia, gdy zza rogu wyskakuje na mnie Hana z krzykiem :

- Podręczniki o Splamionych już przyszły! Spójrz! – macha mi przed nosem bordowym egzemplarzem książki. – Dostaliśmy też kartki z listą rzeczy jakie trzeba wziąć na trening. Będziemy latać w obcisłych gatkach i kamizelkach kuloodpornych.

- To są chyba jakieś jajca.

niedziela, 11 stycznia 2015

My Breath - Rozdział XVII

Dobry wieczór! Z góry przepraszam, że tak długo nie było rozdziału, ale w przerwie świątecznej miałam jeszcze mniej czasu niż w roku szkolnym. Dopiero po kilku tygodniach byłam w stanie wejść na bloggera, a tu taka niespodzianka! Zostałam nominowana do Liebster Blog Adward! Niesamowicie się cieszę, aczkolwiek muszę znaleźć blogi, które chciałabym nominować (muszę też odpowiedzieć i ułożyć pytania, więc może to trochę zająć). Dlatego oprócz komentarza co do rozdziału, piszcie także linki do swoich blogów, lub do blogów, które szczególnie polecacie. Z chęcią wejdę i wybiorę jedenaście z nich. a razie serdecznie zapraszam do czytania!

MY BREATH
ROZDZIAŁ XVII
(ALLYSS)


W pokoju zapada cisza, przerywana tylko niebezpiecznie szybkim i nieregularnym odgłosem urządzenia do pomiaru tętna. Jakby ktoś nieprzerwanie nadawał wiadomość alfabetem morse'a. Ten irytujący dźwięk pogrąża mnie tylko ogłaszając wszystkim w okół jak szybko potrafi bić moje serce. A bije ono tak szybko, że gdyby startowało w Olimpiadzie zdobyłoby bezsprzecznie najwyższe miejsce ze złotych medalem. A teraz, chcąc się pochwalić wzięło megafon i się popisuje, przed najmniej odpowiednią osobą.

- Co ci strzeliło do głowy, żeby wbiec do płonącego budynku?

Cóż, nie oczekiwałam żadnych przeprosin, ani wznoszenia pomników na część mojego bohaterskiego czynu. Wcale nie chciałam odbierać Medalu Odwagi, ani zostać na pierwszych stronach gazet jako autorytet dla innych potencjalnych zjadaczy chleba o ile ten chleb posiadają. Nie oczekiwałam nawet, że mi podziękuję, czy coś, no ale kurna blaszka!

- Nie mam pojęcia co mi strzeliło do głowy by ratować takiego debila - moje usta po raz kolejny dają świadectwo, że pracują szybciej niż mózg. Ale szybkość w tym wypadku okazuje się nad wyraz zgubna, więc wyłapuje z powietrza wypowiedziane słowa i wkładam je sobie z powrotem do gardła. Guzik z pętelką. Uszy chłopaka są znacznie szybsze i teraz donoszą mu o moim niewyparzonym języku.

Nie wiem czy nie powinnam być z siebie teraz dumna, bo nie widziałam jeszcze nikogo kto by t a k odpowiedział tej krzyżówce tajnego agenta z seryjnym mordercą. Nikt przynajmniej nie był aż tak głupi żeby to powiedzieć na głos, bo mimo to, że Shuu nigdy nie wyraża emocji, jego wzrok zamraża i pali jednocześnie, a on chyba nie jest tego świadomy. A może i jest i to perfidnie wykorzystuje?

- W końcu i tak ja cię uratowałem - odpowiada.

Stary, ty mnie tylko łaskawie stamtąd wyniosłeś. Nie będziesz mi tu bohaterzyć, bo twoje bohaterstwo jest niczym w porównaniu z moim! Dobra, nie jestem pewna czy słowo bohaterstwo i bohaterzyć w ogóle istnieją, więc wolę nie wygłaszać mojej uwagi na głos. Ale mam za to jeszcze jedną dobrą kartę.

- Pragnę ci jednak napomknąć, że to ja zostałam ci przydzielona do opieki.

Zatkało kakao! Choć nie wiem czy ta cisza to z braku kolejnej ciętej riposty, czy po prostu uznał, że z takim dzieciakiem to nie ma sensu gadać... Znając życie i mój wyraz twarzy, to pewnie to drugie. Chociaż to, że zostałam mu przydzielona do opieki jest akurat najprawdziwszą prawdą, a prawdy nie da się zagiąć! Normalnie czuję jak mój nos zadziera się do góry.

- Jak mocno są poparzone?

Podążam za jego wzrokiem, utkwionym w moje ręce. Czerwone placki wystają lekko zza obsuniętych białych bandaży, przypominając nam o sobie i o tamtych śmiercionośnych płomieniach.

Płomieniach, które prawie nas pożarły.

Płomienie, które wywołał.

Płomieniach, które teraz czają się w jego oczach.

Chowam ręce pod pościel, starając się jednocześnie ukryć grymas bólu, który wykrzywia mi twarz. Nawet nie poczułam kiedy dokładnie je poparzyłam, bo adrenalina okazała się świetnym znieczuleniem. Szkoda tylko, że tak krótko działa. I szkoda, że nie zabiera ze sobą strachu.

- To nic takiego – uśmiecham się na tyle ile mogę. – Nawet nie bolą. Powinnam być bardziej ostrożna…

I po raz kolejny słyszę rzecz, której się nie spodziewałam. Która odbiega od standardowego szablonu wszelkich zwrotów grzecznościowych i która irytuje mnie do potęgi.

- Powinnaś.

Zaraz wstanę i ci człowieku przywalę.

Chwila. Wróć. Jego oczy. Skup się. To nie była arogancja. Znaczy się była, ale nie taka prawdziwa. Raczej taka wymuszona. Nie jestem pewna, bo mam problemy ze wzrokiem, ale za tym fałszywym murem ironii mignęło mi przez sekundkę poczucie winy. Mur z powrotem zasklepiono zanim zdążyłam się mu przyjrzeć, wracamy do punktu wyjścia : beznamiętny wzrok rzeźnika. Naprawdę czuję się przy nim jak prosiak, który zaraz zostanie przerobiony na kotlety. Gram więc na czas, by przedłużyć czas oczekiwania na miejsce w lodówce jakiegoś miłośnika hamburgerów.

- Czyli teraz mam się tobą zajmować, tak? - waham się, modląc, by nie zabrzmiało to aż tak dobijająco. Sam przekaz jest już wystarczająco dołujący, więc wolę nie ryzykować.

Mruczy coś potakująco cały czas przeszywając mnie spojrzeniem. Tym razem nie potrafię już wytrzymać. Odwracam wzrok, wbijając go w wazonik z kwiatami. Dobra, skup się, zaczęłaś to skończ, chorej nie pobiją.

- W takim razie, jako opiekun, muszę ci zadać bardzo znaczące pytanie…

Ciszę uznaję za potwierdzenie. Odchrząkuję więc i dodaję próbując naśladować jego ton bezwzględnego biznesmena.

- Gdzie masz zamiar teraz mieszkać…?

niedziela, 21 grudnia 2014

My Breath - Rozdzial XVI

Jeśli ktoś kiedykolwiek narysował kijem na ziemi granicę pisania koszmarnego tudzież żałosnego, muszę przyznać, że ostatni rozdział ją perfidnie zignorował i jeszcze z premedytacją przydeptał. Z całego serca więc przepraszam i mam nadzieję, że moje faux pas nie zniechęciło was aż do tego stopnia by zaprzestać lektury :) (Czułam się wtedy jakbym poroniła XD ) Mam nadzieję, że ten rozdział jest choć odrobinę lepszy i obiecuję sobie, że od dzisiaj unikam rozdziałów z perspektywy Szui, bo jest źle i jeszcze gorzej. A oprócz mojej nudnej gadaniny, życzę wam wszystkich wesołych świąt! Zdrowia, szczęścia, prezentów i żeby spadł nam w końcu śnieg, bo u mnie na Pomorzu tylko wiatr od morza piździ! Śniegu ani widu, ani słychu!

MY BREATH
ROZDZIAŁ XVI
(SHUU)


Spokojnym korkiem przemierzamy zawiłe korytarze podziemnego lochu, mijając opancerzonych po zęby ochroniarzy. Nieprzychylne spojrzenia oplatają najpierw dyrektorkę, a potem mnie ze zdwojoną siłą. Odbezpieczone karabiny jak przyczajeni drapieżcy, czekają tylko na dotknięcie spustu by wypluć z siebie stado śmiercionośnych pocisków. Większość z nich to mężczyźni ubrani w białe kombinezony, albo raczej w specyficzne mundury, które spełniałyby swoją funkcję kamuflażu jedynie Antarktydzie. Jednak średnio co czwarty żołnierz, policjant czy co to tam jest, ma na sobie czarną kurtkę, spodnie i buty, a wyraz ich twarzy wydaje się mniej banalny od pozostałych. Znaczącą różnicą jest także fakt, że nie mają oni ni masek, ni tych ogromnych karabinów maszynowych, a jedynie mały pistolet przytroczony do paska spodni. Zastanawiam się czemu jest tu ich aż tak dużo, tym bardziej, że cele przeznaczone dla mi podobnych są całkowicie puste, ani żywej duszy.

- Stoją tu, żeby mieć cię na oku. - mówi kobieta, jakby czytała mi w myślach. Ona jedyna zachowuje się tu swobodnie z większą arogancją niż pozwala na to obecność tych wszystkich ludzi.

- W takim razie, muszę być rzeczywiście wyjątkowy, skoro cały oddział strażników jest potrzebny do zatrzymania jednego siedemnastolatka. A może to jednak zwykły brak kompetencji? - rzucam kpiącym tonem, kątem oka przypatrując się ich reakcji. Gdzieniegdzie ściągnięte brwi wyrażają ledwo hamowaną chęć strzelenia mi w twarz, jednak póki jestem z dyrektorką nic nie mogą mi zrobić. To ona tu rządzi, a przynajmniej wzbudza taki szacunek jakby samo jej nieprzychylne spojrzenie decydowało o podjęciu decyzji. Któż mógłby podskoczyć tak silnej osobie niżby sam prezydent naszego despotycznego państwa.

- Jesteś świadom, że żeby cię uspokoić musieliśmy wstrzyknąć ci podwójną dawkę środku uspokajającego? A nawet po czymś takim, nadal stałeś na nogach. Nie dziw się więc, że większość tu obecnych jest, łagodnie mówiąc, zaniepokojona.

- A ci w czarnych mundurach?

- To absolwenci naszej szkoły sprzed kilkunastu lat. Większość z nich to prywatni najemnicy, ale nadal pracują na rzecz państwa.

Wyjaśnia to z pewnością brak większej broni oraz bijące z ich oczu doświadczenie. Tworzą świetny kontrast z niepewnymi białymi parodiami żołnierzy. Jak czarny, kamienny mur wspierany drewnianymi, łamliwymi deskami. Nie istotne jak długo idziemy liczba ludzi wcale nie topnieje, choć teraz jakby na to spojrzeć, to postanowiono ich tu bardziej dla zastraszenia niż z rzeczywistej obawy o moje nieprzewidywalne zachowanie. Długie korytarze natomiast zdają się nie mieć końca. Idziemy już dobre kilka minut, a ja poważnie zastanawiam się jak długo byłem w stanie otępienia, bo nie pamiętam żadnego odcinka tej drogi. Chociaż, nawet gdybym był świadomy, wątpię bym zapamiętał wszystkie te zakręty i tunele. W końcu wychodzimy z podziemi, a naszym oczom ukazują się kolejne zawiłe korytarze, lecz tym razem ściany nie są już brudnoszare, a śnieżnobiałe. Chodzący w te i we w te lekarze i pielęgniarki, wskazują na to, że znaleźliśmy się w szpitalu.

Któraś z pielęgniarek w rudym kitku pokazuje nam pokój gdzie znajduje się Allyss. Skurcze żołądka nasilają się z każdym krokiem w stronę drzwi z czarnym napisem 108. Już mam zamiar nacisnąć klamkę, lecz moją rękę natychmiast odpycha dyrektorka.

- Masz zamiast się jej tak pokazać? - mówi wskazując na moją osmoloną koszulkę i podarte spodnie.

Patrzę na nią pytająco. Jeśli nie, to po prostu wrócę do pokoju, dla mnie nie ma problemu. Takie wyjście z sytuacji wyjdzie mi z pewnością na rękę.

Kobieta wzdycha, prosząc przechodzącą obok pielęgniarkę numer 2 o jakieś ubrania. Chwilę później jestem już przebrany w luźne dżinsy i świeżą, białą koszulę, której szycie blokuje mi swobodne ruchy. Na zapartym wdechu otwieram drzwi do Sali, a przed oczami po raz kolejny staje mi widok płomieni. Prędko otwieram oczy, karcąc się w myślach za zbyt słabą władzę nad impulsami. Rozglądam się po pokoju.

W białym pokoju, na białym łóżku, leży biała jak ściana Allyss w białej szpitalnej piżamie. Na białym kredensie obok nas stoi biały wazonik z białymi kwiatami, a zza białej kotary wystaje biały kitel lekarza, który widząc nas natychmiast się ulatnia. Jest jednak rzecz, która nie pasuje do tej wszechogarniającej bieli, a mianowicie - czerwone plamy wystające zza białych bandaży dziewczyny. Na moje nieszczęście, już w pełni świadoma, powoli zwraca się w naszym kierunku, nieudolnie skrywając dłonie pod śnieżnobiałą pościel. Najdziwniejsze jest to, że w jej oczach nie ma strachu ni złości, co więcej, widzę w nich troskę.

Troskę i ciepło.

Troskę, ciepło i odrobinę bólu.

Uśmiecha się na nasz widok, ukazując szereg perłowych zębów. Oniemiały wpatruję się w nią, a cała dotychczasowa wściekłość ulatnia się bezpowrotnie. No może pojawia się jeszcze na chwilę, gdy zauważam, że dziewczyna próbuje zachowywać się jakby nigdy nic się nie stało. Tak, wtedy mam jej trochę za złe, choć nie mam do tego prawa. Podnosi się z pozycji leżącej i oparta o framugę szpitalnego łóżka, spogląda na dyrektorkę, oczekując wyjaśnienia powodu wizyty. Kobieta w mgnieniu oka zakłada maskę wzorowego pedagoga, siadając na krawędzi łóżka i dopytując się o jej samopoczucie niebezpiecznie przesłodzonym głosikiem. Allyss kiwa głową, potakując, a ja zdaję sobie sprawę, że stoję w drzwiach jak ten kołek. Siadam więc na pobliskim białym krześle wpatrując się w mały, biały kalendarz zapełniony setkami białych karteczek o badaniach i operacjach. Dzisiaj jest już piątek.

- Allyss, wiem, że w obecnym stanie może być to zbyt trudne, ale mam do ciebie pewną prośbę.

Chyba zaraz się porzygam słysząc ten cukierkowy ton z ust tej gadziny. Albo może zacznę się śmiać jak utrapiony psychicznie desperat? Z powrotem zaciskam dłonie w pięści. Zawsze jest opcja, że się nie zgodzi…

- Gdy byliście w tamtym domu, pamiętasz może w jaki sposób zatrzymałaś Shuu?

Kobieta owija w bawełnę próbując jak najbardziej przekonać ją do swoich racji. Przypatruję się reakcji dziewczyny. Na myśl o tamtym zdarzeniu od razu pochmurnieje, przez co wygląda na jeszcze bardziej chorą, niż gdy tu przyszliśmy. Mam nawet wrażenie, że zaraz nam tu zemdleje. Tamte przeżycia powinny ją raz na zawsze ode mnie odepchnąć, a jednak okazuje się, że będziemy ze sobą przez to bliżej. Zbyt blisko. Smutek jednak nie trwa długo gdyż ledwie chwilę potem dziewczyna na powrót promienieje swoim dawnym, beztroskim blaskiem.

- Przykro mi, ale chyba nie jestem w stanie pani pomóc, bo sama tak naprawdę nie wiem co się tam dokładnie wydarzyło. - dziewczyna rzuca mi co chwila ukradkowe spojrzenia, jakby obawiała się ataku z mojej strony. Dokładnie waży słowa. - Wbiegłam do tamtego domu nie myśląc właściwie co robię... Znalazłam tam Shuu całego w płomieniach i chyba powiedziałam coś głupiego… - bladą dotychczas twarz oblewa czerwony rumieniec zakłopotania.

- To było chyba coś w stylu "Bez ciebie nigdzie się stąd nie ruszam!" i "Wychodzimy razem albo wcale!". - przedrzeźniam ją, mając już po dziurki w nosie zabawy w kotka i myszkę. - Może pani przejść do sedna? - zwracam się do dyrektorki.

W tym czasie napotykam mordercze spojrzenie Allyss, którego kontrast wywołuje na mojej twarzy uśmiech. Nie wiedziałem, że ta mała ciepła kluska potrafi się wściec. Choć nadal wygląda jak pięciolatek z bazooką.

- Dobrze, a więc, jak już mówiłam, mam do ciebie prośbę. Ten oto uczeń - Shuu Hayagawa, posiada nadprzeciętne pokłady energii, nad którą sam nie potrafi zapanować. Zwracam się do ciebie, byś pomogła mi go upilnować. (dop. aut. rymy jak z maszyny) Wiesz, jakby coś mu odwalało, walnąć kilka razy po łbie, to chyba załatwi sprawę.

Rozdziawione usta i przestrach w oczach dają mi cień nadziei, że jednak odmówi, co byłoby najlepszym rozwiązaniem dla nas obojga. Myśl dziewczyno, to nie takie trudne na jakie wygląda.

- A - Ale jak pilnować? Myśli pani, że dam sobie z nim rade?

- Już raz go powstrzymałaś, wiem, że możesz to zrobić po raz drugi. - puszcza jej oczko, a ja powstrzymuję się żeby nie parsknąć rozpaczliwym śmiechem.

Nie wątpię, że dyrektorka posiada wiele zabójczych umiejętności, ale kontakty międzyludzkie, lub sama choćby sama gra aktorska nie idzie jest zbyt dobrze. Z przyklejonym do twarzy bananem wygląda raczej na wiedźmę z lasu niż pogodną nauczycielkę. (dop. kor.; boje się ;w;)

Jednak skołowana dziewczyna tylko tępo wpatruje się w dyrektorkę. To chyba normalna reakcja człowieka na tak irracjonalne pytanie. Lecz z ust tej miernoty wypływa równie irracjonalna odpowiedź.

- Myślę, że mogłabym spróbować…

Jasna cholera.

Zadowolona z siebie dyrektorka wstaje, a gdyby satysfakcja była rzeczą materialną to jej z pewnością nie zmieściłaby się w tym pokoju.

- W takim razie, zostawiam was samych, bo wiem, że macie kilka spraw do obgadania. - mówi, po czy znika za drzwiami.

sobota, 13 grudnia 2014

My Breath - Rozdzial XV

Dzień dobry! Przepraszam, że tak długo się nie odzywałam, ale ostatni tydzień to był istny sajgon. W dodatku wszystkie moje pokłady energii i kreatywności zostały wyczerpane jeszcze w poniedziałek. A jeszcze niedawno narzekałam, że nie mam co robić z życiem! Mam na dzieję, że podczas przerwy świątecznej znajdę więcej czasu i poprawie swój styl pisania! Ostatnio mam coraz mniejszy dostęp do kompa, więc zastanawiam się także nad zrobieniem zakładki z rozdziałami dodatkowymi, które mogłabym pisać na telefonie czy tablecie. Dzisiejszy rozdział jest jednak... jak by to powiedzieć ''chujowy, ale stabilny''. Prawie jak moje oceny z fizyki. Mocne 1 słabe 2... Aczkolwiek życzę miłej lektury!

MY BREATH
ROZDZIAŁ XV
(SHUU)


Zaciskam pięści, by uspokoić drżenie rąk. Wstrzymuję powietrze. Widzę jak kostki moich dłoni przybierają blady kolor przez brak dopływu krwi. Ze strachem przyglądam się gniewnym, poranionym dłoniom jakby to one były odpowiedzialne za to wszystko. Ale wiem, że tak nie jest.

Wiem, że to moja wina.

Pytanie tylko co za ścierwo uwolniłem? Prawie mnie zabiło, a czułem, że to jeszcze nie koniec jej możliwości. Jakby w moim wnętrzu zamieszkał demon, pożerający i pustoszący wszystko wokół. Najgorsze w tym jest jednak to, że nie wiem nic. Nienawidzę poczucia niewiedzy. To ona sprawia, że człowiek staje się bezbronny.

Chwilami jednak to właśnie niewiedza jest lepsza od koszmarnej prawdy.

Pytania kłębią się w mojej głowie szukając ujścia, lub choćby odrobinę uwagi. Skąd się ''to'' wzięło? Jak silne jest '''to''? Czemu ''to'' siedzi akurat we mnie? I czemu do jasnej cholery tak pieką mnie plecy? Reszta ciała jakoś wyszła cało z tego piekła. Moja skóra powinna być przecież spalona na popiół, albo przynajmniej poparzona. Byłem w końcu w samym epicentrum tego pożaru, jak więc możliwe, że została mi tylko przeciągła blizna na lewym przedramieniu i te paskudne pieczenie pleców? Nawet podpalić się nie potrafię porządnie.

- Dobrze - rezygnuję z dalszych podstępów. - Jest pani pewnie świadoma, że między szkołą, a akademikami jest pewna luka w żywopłocie. Rośnie tam drzewo. Zawsze udaję się tam po lekcjach. Dzisiaj, jakimś cudem znalazła to miejsce także Allyss. Znalazła to chyba za dużo powiedziane, ona tam po prostu wpadła… W każdym razie próbowała mnie za coś przepraszać, ale ją zignorowałem, więc poszła.

Pamiętam tamtą komiczną scenę. Cisza, aż tu nagle głuche gruchnięcie i jakby nigdy nic połowa ciała Allyss wystaje z żywopłotu. Niedojda jakich mało. Jednak dalsze słowa przechodzą mi przez gardło jak brzytwy. Zwierzający się licealista, nie ma chyba nic bardziej żałosnego.

- Dopiero później zdałem sobie sprawę, że mogłem ją urazić i ogarnęła mnie wściekłość. Pobiegłem do domu i… w gniewie… zbiłem lustro…

Jednoznaczne spojrzenie dyrektorki mówi samo za siebie. Mimo, że to tragicznie i godne pożałowania, tym razem jednak mówię prawdę. Otwiera usta, lecz wyprzedzam jej pytanie dodając:

- Myślę, że jestem w pewnym sensie zobowiązany Allyss. Kilka lat temu ocaliła mi życie, choć nie ma nawet o tym pojęcia. Wobec tego czuję się za nią do pewnego stopnia odpowiedzialny.

Sam tak właściwie nie wiem skąd tak silne poczucie sumienia, ta dziewczyna wnerwia mnie do potęgi. Denerwuje mnie jej niezdarność, brak przewidywania konsekwencji, a najbardziej jej chęć bezinteresownej pomocy. Nie ma przecież zysku w pomocy obcej osobie, można się jedynie jeszcze bardziej pogrążyć. A jednak, jest w niej coś… co mnie intryguje. Coś co nie daje mi spokoju. Chęć dowiedzieć się czemu taka jest. Czemu uratowała mnie dzisiaj i dwa lata temu. Czemu jej obecność sprawia, że tracę pewność siebie i gubię słowa.

- To wszystko wyjaśnia. - odpowiada tonem, któremu wcale nie jest do śmiechu. - Najsilniejsze umiejętności pojawiają się u uczniów kiedy czują gniew i ból. Skaleczenie się odłamkiem szkła dodatkowo spotęgowało jej siłę, więc nic dziwnego, że nie mogłeś nad nią zapanować. Musisz nauczyć się kontroli. Jak wyjdziesz, pogadam z waszą trenerką. Na razie jesteś wolny. - mówi, wyjmując z kieszeni kluczyk i otwierając nim kajdanki.

Dyrektorka z rozwagą wpatruje się w sufit po czym wraca do zabawy metalowym, firmowym długopisem. Powoli wstaję, rozmasowując nadgarstki, na których zostały czerwone obręcze. Jednak ucieczkę z tego miejsca nadal uniemożliwiają mi żelazne drzwi. Nie wyjdę stąd póki ona o tym nie zadecyduje, a wzrok kobiety mówi, że jeszcze ze mną nie skończyła, więc chcąc nie chcąc zostaję.

- Ta dziewczyna jest dla ciebie ważna… - pytanie brzmi raczej jak stwierdzenie faktu, któremu natychmiast zaprzeczam.

- Nie, chodzi mi bardziej o to, że…

- Ale chcesz ją chronić. - urywa. – Hm… tylko, że będąc jedynie jej partnerem od misji niewiele wskórasz, a ja dostałam rozkaz z góry żeby przydzielić ci jakiegoś opiekuna… Nie sądzisz, że dziewczyna świetnie by się nadawała?

- Chwila! Allyss przecież…

- Już raz cię zatrzymała, więc może zrobić to po raz drugi. Wystarczy ją trochę podszkolić i będzie mogła ciebie nadzorować…

- Starczy! – mówię głośniej, hamując zabójczą lawinę słów.

Kobieta spogląda ze zniecierpliwieniem, niezadowolona, że musiała zaprzestać snucia swoich planów. Składam w myślach listę argumentów, zaczynając od najważniejszego i najsilniejszego z powodów:

- Allyss nie nadaje się, żeby sprawować nad kimś opiekę. Ona ledwo radzi sobie z własnymi sprawami a co dopiero z czyimiś. Poza tym jest roztargniona, nieodpowiedzialna, naiwna, bezmyślna - mógłbym tak wymieniać godzinami - jak ktoś taki ma mnie nadzorować?

Na ustach dyrektorki rozciąga się pobłażliwy, a zarazem niebezpieczny uśmiech. Jakby jej tok rozumowania był zbyt szybki dla zwykłych śmiertelników. Kładzie ręce na biurku, podpierając twarz łokciem. Z jej krwisto czerwonych ust wydostaje się niedostępny dla policjantów za lustrem szept.

- Mój drogi, to przecież oczywiste, że ona nie da rady cię powstrzymać. Masz w sobie za dużo siły, więc musiałabym przydzielić ci jakiegoś nauczyciela, który musiałby hamować rozwój twoich umiejętności. Żal patrzeć, jak tak potężna moc marnuje się przez jakieś tam rozkazy z góry. Jeśli naprawdę zależy ci na tej dziewczynie, to będziesz musiał nauczyć się samokontroli - mówi, jakby przez lata ustalała dopracowany z najdrobniejszymi szczegółami plan, który teraz wciela w życie. - Chciałabym poobserwować jak dalej potoczą się twoje losy, Shuu Hayagawo.

Dociera do mnie co ta kobieta ma zamiar zrobić. Mam zostać obiektem jej prywatnych testów i obserwacji, a Allyss ma być jedynie przykrywką, by mnie nie zatrzymywać. Jak bydło hodowane na rzeź. Mam ochotę jej przyłożyć, bez względu na to, że jest kobietą, bez względu na to, że jest naszą dyrektorką. Chcę poharatać jej tą przebiegłą mordę. Jak śmie nas tak perfidnie wykorzystywać. A co jeśli jej się coś stanie? Jeśli nie zapanuje nad swoją mocą? Co jeśli ją zabiję? Kolejne nazwisko do odhaczenia?

- Shuu, pomyśl logicznie. Upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu! Ty będziesz mógł jej pilnować i łazić za nią cały czas, pozbędziesz się wyrzutów sumienia. Ja natomiast nie będę musiała pozbywać się nauczyciela i oszczędzisz mi tym papierkowej roboty! Co w tym złego?

W czerwonych, podstępnych oczach (oku) lśni podniecenie i ekscytacja. Wygląda jak dziecko, które po latach bawienia się szmatkami, w końcu dostało prawdziwego pluszaka. Wszystko jest częścią jej planu, który jest z pewnością bardziej złożony i przebiegły niż mówi. Czyżby czający się w jej oczach wąż przejął także serce i rozum, wyżerając wszystkie ludzkie wartości.

- A co jeśli odmówię?

Iskra wesołości i ekscytacji gaśnie, dając miejsce zdziwieniu. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Lecz ku mojemu zaskoczeniu, po chwili na jej twarzy z powrotem rozciąga się ten paskudny uśmiech.

- Jeśli nie będziesz chciał współpracować, zostaniesz zamknięty w jakimś ośrodku karnym za spowodowanie pożaru i do końca swych dni będziesz wypominał sobie jak bardzo skrzywdziłeś tak ważną dla siebie osobę. Daję ci szansę żebyś sobie wybaczył, żebyś był przy niej i nie dopuścił by stała się jej krzywda. To jest od dzisiaj twój obowiązek.

Ma rację. Do jasnej cholery ma rację. I wie o tym doskonale, bo perfidnie to wykorzystuje. Nie mam wyboru, od początku nie miałem.

- Chciałbyś ją teraz zobaczyć? Przy okazji poinformuję ją, że ma nowego pieska do obrony. - mówi, machając kluczykami w powietrzu.

Mimo, że kajdanki zostały już zdjęte, tak naprawdę już nigdy nie będę wolny. Niczym pies na łańcuchu, będę musiał ją chronić, zajmować się nią i być przy niej. Ciąży na mnie odpowiedzialność, teraz gdy mam się nią zajmować nigdy nie pozbędę się wyrzutów sumienia. Wystarczy, że na nią spojrzę. Ujrzę jej bladą jak ściana twarz i poparzone ręce. Dotknę jej delikatnej skóry.

I wszystko wróci.

niedziela, 30 listopada 2014

My Breath - Rozdzial XIV

Siemka kociaki! Wita was Alka - informatyk! Czyli przygody z cyklu ''Ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo''. I wiem, ze jestem debilem, bo pewnie każdy głupi potrafiłby to zrobić w kilka minut, ale ja jak już pewnie zauważyliście jestem niepełnosprytna więc przez dobrą godzinę szukałam jak zrobić taki myk, żeby My Breath pojawił się się w wyszukiwarce. Ale dałam radę! Czuję się teraz jakbym zgrała internet na dyskietkę! Wystarczy teraz, że wpiszecie w Google ''My Breath - opowiadania fantasy''! Mam nadzieję, że to ułatwi wam dostęp i podniesie oglądalność! :D Dzisiaj rozdział z perspektywy Shuji, bo Allyss - pierdoła w szpitalu leży, a nasz Hayagawa ma problemy z prawem (stary, znowu?). Mam nadzieję, że nie obrazicie się, bo te wszystkie rozdziały to chyba w czasie przesunęłam (miały być w weekendy dodawane a tu dupa blada), ale wyszło, że jest ich więcej a ja muszę spiąć poślady bo zaraz mi się zapasy skończą! Dobra, koniec pierdzielenia. Proszę o komentarze, hejty i co wam jeszcze do głów po przychodzi! Miłego czytania!

MY BREATH

ROZDZIAŁ XIV

(SHUU)


Otaczają mnie cztery nagie, szare ściany, które zdążyły zaprzyjaźnić się już na dobre z brudem i wilgocią. Nudne, zapuszczone pomieszczenie przygniata swoją prostotą. Na niczym nie można zatrzymać wzroku, a wystrój dorównuje starym przedwojennym piwnicom, choć i w takich znaleźć by można było choć skrawek rozerwanej tapety czy popsute części mebli. Tutaj jednak nikt nie postarał się by nadać jakiekolwiek walory estetyczne, bo i po co? Znajdujące się w tym pokoju osoby nie są warte nawet świeżego powietrza. Opieram łokieć o małe, metalowe biurko powoli zachodzące rdzą. Ciekawe ile historii zabójstw słyszało i ile winnych osądziło w swoim życiu. Wyrok śmierci, ułaskawienie, nie ma znaczenia i tak wszystko tu jest zepsute do cna. Ale czy ktoś taki jak ja ma prawo wypowiadać się na ten temat? Sam już dawno zostałem przeżuty i wypluty przez tutejszy system i ludzi. Coraz trudniej jest mi odróżnić dobro od zła, więc na jakiej podstawie mam zabierać głos? I tak nikt go nie wysłucha.

Podnoszę głowę. Naprzeciw mnie wisi wielkie lustro weneckie, za którym ukrywają się pewnie uważnie obserwujący mnie policjanci. A może nie policjanci? Może to jacyś wysocy członkowie rady z Komitetu Bezpieczeństwa zastanawiający się co zrobić z kolejnym nadzwyczajnym przypadkiem? Ha, nadzwyczajnym. O ironio, ta szkoła powstała, by izolować wszystkich, którzy urodzili się z nadludzkimi zdolnościami, więc czemu są tak zdziwieni?

To co się zdarzyło wtedy w domu widzę jak przez mgłę. Zaraz po tym jak Allyss zniknęła za żywopłotem zdałem sobie sprawę co tak właściwie zrobiłem. Kompletnie zlałem dziewczynę, która ocaliła mi życie i nawet nie zdałem sobie z tego sprawy. Gorszej sytuacji nie mogłem sobie zafundować, tym bardziej że to ona przyszła mnie przeprosić. Ochota rozwalenia czegoś wzięła nade mną górę. Wziąłem rzeczy, pobiegłem do pokoju i jedyne co pamiętam to to, że uderzyłem z całą siłą w lustro.

Potem był już tylko ogień.

Czułem jakby całe moje ciało płonęło żywcem. Ogień, płomienie, żar i gorąc. Błagałem by ból się już skończył, by ogień wypalił moje organy i pozwolił mi umrzeć. Lecz śmierć nie przychodziła. To były najgorsze katusze jakie w życiu doświadczyłem, w dodatku zdawały się nie mieć końca. Byłem w jakimś amoku i jedyną rzeczą jaką słyszałem był głos.

Jej głos.

Stała tam pośród płomieni wdychając zabójcze opary dymu. Nie widziałem jej dokładnie, ale jestem w stu procentach pewny, że to była ona. Chyba krzyczałem żeby sobie poszła, ale zamiast tego wypowiedziała jakieś słowa. Nie mogę sobie ich przypomnieć. W każdym razie, właśnie wtedy poczułem jak ból się ulatnia. Nie wiem nawet kiedy znalazła się tak blisko. Tuż przy mnie. Była osłabiona. Musiałem ją stamtąd wyciągnąć, ale tak bardzo bałem się jej dotknąć. Myślałem, że zrobię jej krzywdę. Że stłucze się tak porcelanowa filiżanka gdy tylko ujmę ją w dłonie.

Zaryzykowałem jednak i wziąłem ją na ręce. Rzeczywiście zdawała się tak krucha, że gdybym ją upuścił pewnie złamała by się na pół. Pamiętam, że była cała czerwona i kaszlała tak strasznie jakby miała zaraz zejść z tego świata. Jak najszybciej więc wyszedłem z nią z tamtego budynku. Gdy tylko znaleźliśmy się na świeżym powietrzu ktoś natychmiast mi ją zabrał. Poczułem jakbym utracił coś tak ważnego, miałem w sercu taką pustkę, a w głowie tak niewyobrażalną wściekłość, że poczułem, jak cały ogień wraca i znowu zaczyna się we mnie tlić. Jakiś mężczyzna w skafandrze próbował się mnie uspokoić, ale zamiast go wysłuchać, pod wpływem złości chyba mu przywaliłem. I to dość poważnie, bo padł na ziemię z cieknącą z nosa krwią. Zostałem zakuty w kajdanki i poczułem dziwne ukłucie w ramieniu. W strzykawce znajdował się pewnie jakiś lek uspokajający, bo chwilę później się zaznałem takiego zmęczenia, że nie pamiętam właściwie jak się tu znalazłem. Wiem jednak, że siedzę tu już od 27 minut, czekając chyba, aż ktoś w końcu zdecyduje się włożyć mi kulkę w łeb.

Tak właściwie, to nie mają pewności kto jest sprawcą tego zamieszania. Równie dobrze ktoś mógł podłożyć ogień pod dom, a ja kompletnie przypadkiem byłem wtedy w pokoju. To jednak nie wyjaśnia czemu moje ciało tak zareagowało na ogień. Sam właściwie nie wiem co się tam stało. A to, że nic w tej sprawie nie wiem jest pewnie najlepszym dowodem na moją winę.

Słyszę ciche skrzypienie, a ściana po mojej lewej stronie rozsuwa się tworząc wąskie przejście. Do pokoju wchodzi nie kto inny, jak nasza dyrektorka. Ręką oddelegowuje dwóch mężczyzn w białych oficerskich mundurach. Kobieta siada na krześle po drugiej stronie biurka, powoli wyjmując z kieszeni długopis i drapie się nim mało inteligentnie po głowie. Milczy. Wpatruje się we mnie, lecz nie potrafię odczytać jej intencji. Nie jest ani załamana, ani zbytnio przejęta. Jakby wszystko co tu się dzieje były tylko częścią jej standardowego planu dnia.

- Co się stało z Allyss? - pytam, a mój zachrypnięty głos odbija się po pomieszczeniu.

Nie dostaję jednak odpowiedzi. Cisza. Kompletnie nic. W końcu to tylko kolejny dzieciak, który ma problemy z okiełznaniem swojej mocy. Normalka. Mija kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund zanim w końcu raczy się odezwać.

- Opisz mi co dokładnie się stało zanim postanowiłeś spalić mi budynek - odpowiada władczo, bujając się na krześle.

- Co się stało z Allyss? - ponawiam pytanie.

Po jej twarzy przebiega cień zniecierpliwienia. Zaczyna coraz prędzej obracać w reku długopis. Przykro mi, ale trafiła pani na uparty egzemplarz.

- Opisz mi co działo się…

- Nie będę odpowiadać na pani pytania dopóki nie powie mi pani co się stało z Allyss.

Mierzy mnie spojrzeniem. Mógłbym powiedzieć, że delikatnie podniosły się jej kąciki ust a oczy zabłysły z ciekawości. Przestaje się bujać, opierając dłonie na biurku i nachylając się niebezpiecznie blisko. Widzę czarny pasek przewiązany przez jej głowę. Nosi opaskę zasłaniające jej prawe oko. Straciła je w walce? Zastanawiające. Jednak nawet bez niego, jest pewnie równie niebezpieczna. Skąd to wiem? Tacy ludzie posiadają swoją aurę. Władczą, groźną, z dala widać, że są niebezpieczni. Z ich oczu zawsze bucha pewność siebie i doświadczenie, które samo z siebie pokazuje ile ciężkich walk przeżyli. Nie pozostaję jej dłużny. Trochę różnie się od reszty rozpuszczonych bachorów z jedynki.

- Widzę, że bardzo zależy ci na odpowiedzi - mówi, spoglądając gdzieś w dal i próbując coś sobie przypomnieć. - Allyss Iwahara, tak? Leży teraz w szpitalu. Nawdychała się mnóstwa dymu, dobrze, że ją stamtąd wyniosłeś, bo jeszcze chwilę, a by się udusiła.

Wbijam paznokcie w skórę. Jasna cholera. Przecież ta idiotka mogła zginąć. Nie zauważyła ognia? Bez przesady... Nawet zwierzęta nie są tak głupie.

- Jak ona się tam znalazła? - pytam, siląc się na opanowany ton.

Brwi dyrektorki podnoszą się lekko, a na jej twarzy maluje się zdziwienie.

- To ty nie wiesz? Przecież pobiegła tam by cię ratować. Straż próbowała ją powstrzymać, ale jakoś im się wyrwała. Naprawdę ciekawy z niej egzemplarz…

Stróżka krwi powoli skapuje na biurko. Zaciskam mocno powieki. 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10. Nie pomaga. Coraz cieplej. Czuję powoli wypełniającą mnie wściekłość, czy ona ma coś nie tak z głową?! Kto normalny wbiega do palącego się budynku? Nie dość, że sama ledwo radzi sobie ze sobą, to jeszcze jej odbija, żeby ratować innych. Tak samo jak pierwszego dnia treningu. Robi zadanie za obcego typa, choć sama prawie zdycha. Zero instynktu samozachowawczego. Zero przewidywania konsekwencji. Z inteligencją też ma jakieś problemy, bo kto normalny, do kurwy nędzy, robi coś takiego?

- A więc, teraz ty dotrzymasz swojej części umowy. Opisz mi co dokładnie robiłeś, zanim wybuchł pożar.

Spoglądam jej w oczy. Dla niej stan fizyczny uczniów to w końcu tylko suche informacje zawarte na bezwartościowych papierach. Kolejne nazwisko do skreślenia i kolejne zwolnione miejsce w pokoju.

- Wróciłem do pokoju późnym popołudniem. Poszedłem do łazienki się przebrać, ale poślizgnąłem się na posadzce i zbiłem łokciem lustro. Potem już nic nie pamiętam.

Cisza. Kobieta przekłada nogę na nogę i zapisuje coś na wyjętej z kieszeni kartce. Niezgrabne pismo idealnie odwzorowuje jej chaotyczny charakter.

- Powiedz teraz wszystkie te zdarzenia od tyłu - oświadcza beznamiętnie.

Od tyłu? Podnoszę pytająco brew, nie rozumiejąc pytania. Kompletnie zbiła mnie z tropu.

- Dobrze słyszysz. Nie mam żadnych powodów by ci ufać, tym bardziej, że teraz będziesz chciał się za wszelką cenę oczyścić z zarzutów.

Czytałem kiedyś o sztuczkach, których używają wykrywacze kłamstw. Jeśli wydaje się nam, że przesłuchiwany kłamie, wystarczy kazać mu powiedzieć całą historię od tyłu. Powie wszystko płynnie - prawda, będzie się zacinał - fałsz. Niezła jest. Pewnie za młodu była jakąś tajną agentką, a może nadal nią jest? (dop. kor.: tajny agent? >.>)

- Zbiłem łokciem lustro, poślizgnąłem się, poszedłem do łazienki się przebrać. Wróciłem do pokoju około 17.

Wszystko dobrze. Chyba powiedziałem to dość płynnie, jednak zimne, czerwone oczy patrzą się na mnie niewzruszone. Chyba tego nie kupiła.

- Chłopcze, mamy 99% pewności, że to ty byłeś źródłem tego pożaru. Jednak wasze umiejętności nie przebudzają się od tak. Są adekwatne do odczuwanych przez was emocji i charakteru.

Spoglądam na posiniaczone, brudne od krwi dłonie. To one są odpowiedzialne za całe to gówno. Mogłem spalić całą tą szkołę.

Mogłem spalić ją.

czwartek, 20 listopada 2014

My Breath - Rozdzial XIII

Oki! Rozdział wcześniej, bo doczekać się nie mogłam. Nareszcie, kurczaki moje, na dobre rozpoczął się rok szkolny w naszej Kuroi Hebi no Akademi! No bo co to za semestr bez żadnego pożaru? Do tej sytuacji zainspirował mnie 'wypadek', który miał ostatnio miejsce w mojej kuchni... (ale o tym opowiem kiedy indziej (dop. kor.: czy ja o czymś nie wiem?)) A więc, po ostatnim rozdziale zadajecie sobie pewnie mnóstwo pytań. Jaki pożar? Co go spowodowało? Jakiego koloru gacie nosi Hiroshi? Co się stanie z Allyss? Jak głupia i bezmyślna okaże się główna bohaterka? (Chociaż pomiaru głupoty Allyss, nie idzie zmierzyć w żadnych dostępnych nam miarach, więc lepiej nie próbować.) Dowiecie się już w tym rozdziale!

PS: Hanka prosiła mnie o zgodę, by zamieścić jakąś dodatkową notkę, jakby coś pisała o gaciach Hirosha to nie wierzcie jej, po Hiroshi nosi tylko szare bokserki (gdyby żyli w normalnym kraju to pewnie od Calvina Kleina :P).

Tu Hanka, nie wiem jak wy, ale ja cieszę się, że fabuła rusza! Alciu, nie wiem jakie gacie nosi Hirosh, nie podglądam go (w przeciwieństwie do ciebie ;w;). Nie przedłużam, czytajcie! <3 //Han

MY BREATH

ROZDZIAŁ XIII

(ALLYSS)


- Ten… mały dom na brzegu… płonie…

Zdyszany głos chłopaka odbija się echem po mojej czaszce. Pożar. Wybuchł pożar. Gdzieś niedaleko, na naszym osiedlu.

- Ktoś zadzwonił po straż? - pyta Hana, lecz nie słyszę już odpowiedzi.

Biegnę.

Nogi same mnie niosą. Nie wiem czemu się mnie nie słuchają. Czemu gnają bez mojej zgody gdzieś, gdzie czeka niebezpieczeństwo. Stójcie! Nieśmiała myśl stara się mi przywrócić zdrowy rozsądek. Nic z tego, nie potrafię się zatrzymać.

Wybiegam na świeże powietrze ignorując nawołujące mnie głosy. Trawa jest mokra. M o k r a. Deszcz i wilgoć powinny ugasić ogień. Czemu więc widzę ten straszny widok? Pożar musiał wybuchnąć w środku… Już z oddali widać wielkie skupisko dziwnie złotych płomieni. Ten kolor mocno z czymś mi się kojarzy. Aż za mocno...

Nie wiem kiedy znajduję się tuż przy domu. Nie pamiętam drogi, ani czasu, jakbym teleportowała się z miejsca na miejsce. Podnoszę głowę. Języki ognia powoli pochłaniają drewniany budynek, w którym mogą być nadal żywi ludzie. Może ktoś nadal siedzi w którymś pokoju, a płonące belki zagradzają mu jedyną drogę ratunku?

Chwila… Ten ogień jest inny, zbyt agresywny i mocny by mógł powstać przypadkiem. Gdzie są nauczyciele? Gdzie jest ktokolwiek kto mógłby pomóc?! Czemu nikt nie gasi pożaru? Staję wśród tłumu gapiów, który nie reaguje. Niczym.

Nie jestem od nich lepsza.

Mija mnie kilku ubranych na żółto-czarno ludzi. To śmieszne, że dopiero teraz to zauważyłam, ale wyglądają zupełnie jak pszczoły. Z założonym od stóp do szyi kombinezonem i kaskiem tłoczą się wokół palącego domu. Malutkie owady bezsensownie próbujące ocalić ul. Zabawne.

- Ktoś jest w środku? - dobiegają mnie czyjeś głosy, niewyraźne, gdzieś z tyłu czaszki.

- Drugie klasy mają jeszcze zajęcia, został tam tylko jakiś pierwszoroczniak…

Dopiero teraz słyszę krzyk. Gdzieś w głębi płonącego domu. Nie. To nie może być…

Biegnę. Biegnę mimo zakazów. Biegnę mimo próbujących mnie zatrzymać ludzi. Któraś z pszczół łapie mnie za rękaw, lecz zamiast się zatrzymać, zostawiam za sobą swój sweter. Otwieram drzwi, ledwo unikając spadającej mi na głowę żarzącej się belki.

Ciepło.

Złote płomienie pożerają ściany, sufit i posadzkę wokół mnie. Wszystkie te piękne meble, którymi zachwycałam się jeszcze kilka dni temu, płoną sobie teraz, jakby były z papieru. Po raz kolejny słyszę pełen bólu i gniewu krzyk. Nie mam już wątpliwości. Ten głos może należeć tylko do jednej osoby. Shuu gdzieś tam jest. I cierpi.

Biegnę korytarzem kierując się tylko jego rozpaczliwym głosem. * Muszę go znaleźć. Muszę go stąd wyciągnąć. Serce bije mi zbyt szybko. Zbyt szybko… Zaraz wypadnie…

Wbiegam schodami na górę. Moja skóra… piecze. Widzę jak na wątłym ramieniu pojawia się czerwona plama. * Boli. Wydaję z siebie cichy syk. Nie mogę zwracać na to uwagi. Nie teraz.

Przed oczami staje mi scena z tandetnego filmu akcji. Główny bohater musi uciec z walącego się domu i uniknąć śmierci w płomieniach. * Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że mogę umrzeć. Nie mam żadnego kaskadera, który mógłby wykonać za mnie niebezpieczny skok. Wystarczy, że spadnie na mnie jakaś belka, potknę się i wpadnę w płomienie. Sytuacja wydaje się tak zabawna i nierealna, że mam ochotę się roześmiać. Stanąć i zwijać się ze śmiechu. Moje życie wisi na włosku… Albo może na grubym warkoczu, który jakimś cudem jeszcze mi się nie podpalił/ Przebiegam obok płonącej komody, a raczej czegoś co kiedyś było komodą.

Gorąco.

Dobiegam na piętro, nie widzę ścian, nie widzę prawie nic poza wielką ścianą ognia wokół mnie. Słyszę krzyk, a przed oczami ukazuje mi się najstraszniejszy z wszystkich widoków.

Widok płonącego ciała.

Płomienie powoli pożerają jego ciało skazując chłopaka na potworne tortury, z których nikt nie potrafi mu pomóc. Nie potrafię znaleźć żadnego przymiotnika oddającego grozę tej sytuacji. Wszystkie słowa wyleciały mi z głowy wraz ze zdrowym rozsądkiem, jeszcze przed wbiegnięciem tutaj. Nie chcę żeby cierpiał, chcę przejąć ten ból na siebie. Chcę go od tego uwolnić. Biorę głęboki oddech, a do moich płuc dostają się kłęby dymu. Dostaję ataku kaszlu.

- Shuu! - z mojego gardła wydobywa się słaby lament.

Żywa pochodnia odwraca się w moją stronę, miażdżąc mnie wściekłym spojrzeniem, pod którym uginam się w kolanach. Złowrogi gniew nie dorównuje jednak lęku i grozie w jego oczach. Skóra na jego twarzy lekko się żarzy, lecz nie płonie. Jakby płomienie bały się jego obecności.

- Odejdź. - wydaje krótkie, nieznoszące sprzeciwu polecenie.

- Nie.

Chłopak zdąża posłać mi tylko pełne nienawiści spojrzenie po czym upada na kolana, podtrzymując się jedynie na rękach. Nie mam zamiaru się jego słuchać. On cierpi. Potrzebuje pomocy. Mojej pomocy. Chociaż nie wiem jak mogę mu ją przynieść.

Shuu zaciska dłonie w pięści, a ogień zagęszcza się, sprawiając, że w pomieszczeniu robi się jeszcze goręcej. Chowam twarz w ramieniu, by choć na chwilę uniknąć kontaktu z żarem.

- ODEJDŹ BO ZROBIĘ CI KRZYWDĘ!

To dziwne, nie boję się jego krzyku. Boję się co może się stać jeśli go nie posłucham. Ale perspektywa ucieczki stąd z nim czy bez niego nie wydaje się zbytnio kolorowa.

- Nie! Nie ruszam się nigdzie bez ciebie!- nagły przypływ odwagi wstrząsa moim ciałem, czuję gniew, który mogę wyrazić tylko krzykiem.- Nie zostawię cię tu, idioto! Wychodzimy razem, albo wcale!

Czuję jak słowa rozbrzmiewają jeszcze przez chwilę po mojej czaszce. Chłopak podnosi głowę. A jego oczy... łagodnieją. Nabierają dawnego koloru tracąc swoją dawną agresję. Dzieje się coś niesamowitego. Ciało Shuu z wolna przestaje płonąć, a ogień wokół nas… ustaje. Nie całkowicie, ale… uspokaja się…

Wycieńczony chłopak ledwo zachowuje równowagę. Podbiegam do niego, choć jestem świadoma, że w każdej chwili pokój na powrót może zamienić się w piekło, a ja tym razem będę w samym jego centrum. Klękam naprzeciw ujmując jego twarz w dłonie.

- Shuu! Słyszysz mnie? - wykasłuję.

Nie odpowiada. Jednak jego oczy wpatrują się we mnie ze zdziwieniem, niespokojne, jak oczy szczutego zwierzęcia. Staram się uśmiechnąć, lecz rany od poparzeń postanawiają zwrócić na siebie uwagę. Moją twarz wykrzywia grymas bólu, ale staram się nie dać tego po sobie poznać.

Atak kaszlu nasila się wraz z ilością wdychanego przeze mnie dymu. Muszę zamknąć oczy, by chociaż im oszczędzić bólu. Zwijam się w kłębek, lecz zaraz po tym czuję coś dziwnego. Niezwykłego i zapierającego dech w piersi. Czuję na sobie dotyk dłoni…j e g o dłoni na m o i m ciele. On mnie przytula.

- Przepraszam. - cichy, ochrypły, pewnie nie do końca świadomy szept wydziera się z sinych ust chłopaka.

Wstrzymuję oddech. Na powrót otwieram szeroko oczy, by sprawdzić czy na pewno się nie mylę. Mocne ramiona oplatają mnie w pasie przyprawiając o dreszcze na całym ciele. Właśnie obejmuje mnie najniebezpieczniejsza osoba, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia, i która na dodatek podpaliła ten dom o mało mnie nie zabijając. Jednak gdy tak na niego patrzę, wygląda kompletnie niegroźnie. Całkowicie bezbronnie. Jak małe dziecko tulące się do matki. Przytulam jego głowę do piersi.

Czuję się jakbym głaskała lwa.

Zapomniałam, że nawet samotnicy czują się czasami samotni.

Atak kaszlu wstrząsa moim ciałem. Duszę się. Tracę ostrość, a cały pokój rozmazuje się i miesza jednocześnie. Pomocy! Pragnę krzyczeć, lecz nie mogę wydusić z siebie żadnego słowa. Tracę oddech. Czuję tylko, jak odrywam się od ziemi. Ktoś mnie niesie.

Zasłaniam usta dłońmi starając się powstrzymać dym wlatujący do moich dróg oddechowych. Zamykam oczy. Nadal czuję gorąc, lecz tym razem nie potrafię rozróżnić czy nie bije on przypadkiem od ciała Shuu. Po kilku długich, okropnych chwilach, w końcu łapię w płuca świeże powietrze. Z ulgą biorę kilka, głębokich wdechów. Jesteśmy na zewnątrz.

Nagle zostaję przechwycona przez kogoś innego i postawiona na ziemi. Kilkanaście razy słyszę pytanie jak się czuję. Kilkadziesiąt razy pszczoły oglądają moje ciało, patrząc czy nic sobie nie zrobiłam. Kilkaset razy odtwarzam w pamięci wszystkie zdarzenia. Spoglądam oniemiała po twarzach ukrytych za maskami potakując bezmyślnie. Czuję przeciągły ból głowy, ale gdzieś dalej. Pszczoły zaczynają opatrywać mi ramię kładąc na nie jakąś dziwną substancje. Miód tak nie pachnie… Uśmiecham się nieświadoma co się wokół mnie dzieje. W końcu przestaję ich słyszeć. Przestaję słyszeć cokolwiek. Nie dociera do mnie żaden dźwięk, ale ta cisza wywołuje u mnie jeszcze gorszy ból głowy. Odwracam się.

Shuu stoi chyba wśród innych pszczół..

Chyba ktoś zakuwa go w kajdanki.

Chyba coś mówi, ale nie słyszę żadnego słowa.

Chyba mówi coś do mnie.

Chyba mdleję.