środa, 25 lutego 2015

Zawieszenie

Dobry wieczór! Piszę tego posta, gdyż zawieszam tymczasowo bloga. Wpakowałam się w niezły pasztet, przez to, że nie przemyślałam wcześniej fabuły. Moje opowiadania zostanie pewnie odnowione i bardziej dopracowane w przyszłości, gdy nabiorę już troszkę więcej doświadczenia. Wszystkich czytelników serdecznie przepraszam, do zobaczenia, mam nadzieję, że już niedługo! :)

piątek, 30 stycznia 2015

Rozdział XVIII

Witam! Serdecznie przepraszam za to, że ostatnio nie było rozdziału. Troszkę się zapuściłam, nie mam żadnego usprawiedliwienia, oprócz tego, że nie miałam weny. Rozdział w miarę długi, więc mam nadzieję, ze nie wkradł się żaden błąd. Zmieniłam ostatnio troszkę muzyczkę i może coś z tym nowym szablonem ruszy. Jutro z samego rana wyjeżdżam, więc przez tydzień chyba nic nowego się nie pojawi, ale obiecuję, ze postaram się bardziej przyłożyć. Będę wysyłać całuski z Dubaju! Miłych ferii dla tych co już mają i będą mieć! :)

MY BREATH
ROZDZIAŁ XVIII
(ALLYSS)


Otwieram oczy, spoglądając na biały sufit  swojego pokoju, który dzięki Bogu nie jest już salą operacyjną ani lokum dla pacjentów. Na szczęście, wypuścili mnie dzień później ze szpitala jedynie z przestrogą, żebym uważała na przyszłość i nie bawiła się w strażaka. Choć zabawa ta była nadzwyczaj pociągająca, zgodziłam się na natychmiastową ewakuację. Gdybym miała tam zostać choćby odrobinę dłużej, to bym chyba zawału dostała. Białe ściany, lekarze, płaczące dzieci, chyba raczej podziękuję za następny nieprzespany tydzień i dożywotnią traumę w gratisie. Jednak to, co mnie spotkało po powrocie… To był dopiero horror…

Na wstępie dostałam po łbie od Hany, za to, że bez ostrzeżenia wybiegłam z pokoju. Potem łomot spuścił mi Hiroshi, który prawie mnie zamordował wzrokiem i z chęcią by to zrobił gdyby nie przeszkodziła mu pani Yusuko. Wtedy zaczęła się prawdziwa masakra.

Chyba przez dobre pół godziny stała nade mną i opowiadała, jakiego to im stracha narobiłam i jak bezmyślnie postąpiłam i że jestem skończonym debilem i pustą pałką i nie mam ani odrobinę umiejętności przewidywania konsekwencji i że cały czas nic tylko pakuję się w kłopoty. Czułam się jak zbity pies dostający burę od pana za pogryzienie skarpetek. Shinji i Reiji świetnie się przy tym bawili, śmiejąc się ze mnie i unikając morderczego wzroku Yus, która i tak już prawie wychodziła z siebie. Potem przyszedł jeszcze Shino, by sprawdzić czy wszystko ze mną w porządku. On jedyny nie prawił mi kazań, ale widać było, że mu ulżyło, gdy dowiedział się, że nic mi nie jest.

Było mi strasznie źle z tym, że się o mnie tak martwili, bo nie przypuszczałam, że aż tak się tym przejmą. Na pewno nie sądziłam, że dostanę aż takie opieprz od ludzi, których znam zaledwie tydzień. I to właśnie było moją siłą napędową, by przetrwać te wszystkie kazania, bo z drugiej strony, niemiłosiernie się z tego powodu cieszyłam. Martwili się o mnie, a to chyba znaczy, że mnie lubią. Przynajmniej na tyle, żeby zostać ze mną przez następne trzy lata.

Ale wracając do spraw bardziej aktualnych.

Dzisiaj jest niedziela, a to oznacza, że powinnam wyjść gdzieś z nimi na miasto, rozerwać się i przygotować psychicznie na następny tydzień, który zostanie wzbogacony o nowe zajęcia. Dokładniej, te o Splamionych. Nie wiem co to i z czym to się je, ale nazwą, zbytnio do siebie nie przekonują… Splamieni, to takie podniosłe i tajemnicze, choć wydaje mi się, że już się kiedyś z tą nazwą spotkałam. Może przeczytałam o nich coś w gazecie, albo w wiadomościach? Walka z nimi bardziej kojarzy mi się z włożeniem ich do pralki, bo zamiast dokładnie określić czym tak dokładnie są, lepiej używać niezrozumiałych terminów, które zmuszają ludzi do przeczytania trzech kolejnych linijek artykułu. Splamieni, nasz proszek ich wypierze! Ale bym sobie teraz usiadła w fotelu i coś takiego poczytała. Szkoda, że beztroska niedziela mija mi koło nosa, bo zgodziłam się pomagać Shuu w rozpakowywaniu rzeczy do jego nowego pokoju. Znaczy się… Może inaczej… Sama zaproponowałam mu pomoc… No bo, to było tak naturalne pytanie, że zadałam je bez zastanawiania się. Myślałam, że równie naturalną odpowiedzią będzie ‘’nie, nie trzeba’’. Shuu jest przecież jednym z tych dumnych samców alfa, którzy nie zgodzili się na pomoc w jakiejkolwiek sprawie, tym bardziej jeśli pomoc tą oferuje osoba leżąca w szpitalu. Och jak bardzo się myliłam. Pan Hayagawa to jedna chodząca zagadka. Nie da się w żaden sposób odgadnąć co mu pod kopuła siedzi. Żadnych uczuć, żadnych charakterystycznych zachowań, żadnych niepotrzebnych gestów, żadnych nawyków, tylko chwilowe, ledwie zauważalne przebłyski emocji pojawiające się jedynie w wyjątkowo ekstremalnych sytuacjach jakich ostatnio całkiem sporo. Z niektórych łatwo jest wyczytać uczucia, na przykład głód. Gdy Hiroshi jest głodny po prostu drze się na pół osiedla, że chce omleta, albo jakieś mięcho. A takiej sytuacji pewnie wyzwałby mnie jeszcze od idiotów, że wyskakuję z tak irracjonalnym pomysłem. A tu się okazuje, że Shuu z chęcią przyjął moją propozycje, a ponadto jeszcze sam ustalił godziny w jakich mam się zjawić na głównym placu. Nawet nie pytał mnie o zgodę! No ale skoro już obiecałam to muszę podnieś swój spasły tyłek i iść na ten durny plac.

Jest wystarczająco ciepło by nie zakładać kurtki, lecz wrześniowe siedemnaście stopni kompletnie różni się od tej samej temperatury z maju. Wiatr wieje przeokrutnie zostawiając na policzkach chłodny odcisk swoich dłoni, a deszcz i woda z kałuży ciekawsko zagląda do moich skarpetek. Wychłodzone palce u moich stóp najszybciej dowiadują się o tym, że zbliża się jesień, mówią mi o tym jeszcze w domu, jeśli o czasie nie odkręcę grzejnika. Potem dowiadują się płuca, gdy rześkie, chłodne powietrze wpada do nich by po przemianie w dwutlenek węgla z powrotem wyrwać się na wolność. Zaraz za nimi jest skóra, która czerwieni się w nieosłoniętych miejscach, zbyt delikatna i wrażliwa na gnący przed siebie, ostry wiatr. Dalej są oczy, które dopiero po chwili dostrzegają pojedyncze spadające liście, porwane wiatrem tańczą pod stopami przepiękne walce, szukając sobie miejsca na trawnikach, by przeczekać całą zimę pod gruba warstwą śniegu. Choć na razie jest ich i tak mniej niż niż kałuż na chodniku. A jeśli na prostej drodze znajduje się jakakolwiek, najmniejsza nawet przeszkoda w postaci kałuży, kamienia, patyka, czy dziury, istnieje prawie stu procentowe prawdopodobieństwo, że Allyss Iwahara wpadnie dokładnie na nie. Zwykłe, materiałowe buty z radością połykają nadmiar wody, tworząc powódź w moich skarpetkach i tak w kółko. Ale nie wiem czemu, jakoś specjalnie się tym nie przejmuję. Dyskomfort spędzenia z Shuu paru następnych godzin wydaje się wystarczająco przytłaczający. Nadal nie potrafię określić czy się go boję, czy staram się z nim zaprzyjaźnić, bo jego nastawienie zmienia się z każdą sekundą, a ja nie potrafię nadążyć i wyczuć chwili, w której mam się nadzwyczajniej w świecie zamknąć. Chyba nigdy nie spotkałam tak dziwacznego i jednocześnie tak przerażającego człowieka w moim życiu.

Dostrzegam go na placu przed bramą wyjazdową. Czeka na mnie. Wygląda tak monumentalnie na tle zwykłego parkingu, ze mogłabym przysiąc, że zaraz rozpocznie się tu decydująca bitwa, której stawką będzie życie na tej planecie. Ależ ja potrafię namieszać rzeczywistość z książkami. Bardziej chodzi mi oto, że ubrany w taki czarny, długi płaszcz (który kosztował pewnie tyle co mój dom) i eleganckie, czarne buty (które kosztowały pewnie tyle co dwa moje domy) wygląda jak bohater powieści wojennej lub science - fiction i jako mroczny rycerz musi wybawić z opresji cały...

- Spóźniłaś się – wyrywa mnie z zamyśleń, nawet nie racząc się obrócić.

Trzymajcie mnie bo go strzelę.

Nie wiem co to za spóźnienie, bo dopiero po dwóch minutach niezręcznej ciszy coś zaczyna się dziać. Brama wyjazdowa wydaje z siebie głuchy zgrzyt i powoli się otwiera, przypominając nam, że za murami rozciąga się przecież świat tak różny od naszego, że to aż niemożliwe, że jest tak blisko. Na teren szkoły wjeżdża powoli biała furgonetka firmy dostawczej z czerwonym logo wypisanym praktycznie wszędzie gdzie się da. Drzwi otwiera niechlujnie ubrany mężczyzna z firmową bejsbolówką z logo firmy, przekręconą tył na przód i w klasycznej spranej, czerwonej koszuli. Ma ze sobą granatową podkładkę, którą podaje Shuu, a raczej panu Hayagawa by ten złożył podpis na znak potwierdzenia dostawy. Z długopisem w ręku wygląda jak rasowy biznesmen. Patrzę jak kilku innych mężczyzn zaczyna wypakowywać pudła. Dobra, ‘’wypakowywać’’ to chyba błędne słowo bo oni je zwyczajnie rzucają na brukowany chodnik. Zastanawiam się jak wielka wszczęłaby się awantura, gdyby w jednym z tych pudeł znalazł się jakiś wartościowy przedmiot. Pewnie żywi by już stąd nie wyszli.

- Skoro zatrudniłeś tych miłych panów do pomocy, to chyba nie będę potrzebna – rzucam, odwracając się powoli na pięcie.

- Ho ho! Panienko – odzywa się mężczyzna w bejsbolówce, zachrypniętym głosem, charakterystycznym dla wieloletniego palacza - chyba nie myślisz że my to będziemy taszczyć? My mieliśmy to tylko przywieść, reszta to wasza robota!

Zdziwiona wpatruję się w niego, podczas gdy ten rechocze, jakbym opowiedziała właśnie jakiś wyjątkowo śmieszny żart. Nie wiem czemu, ale pomyślałam, że to chyba naturalne, że dostawcy dostarczają rzeczy do mieszkania. W starych komediach było przecież mnóstwo wątków z wnoszeniem kanapy na dziesiąte piętro, albo problem z panią, która nie może się zdecydować gdzie ma stać fortepian. Nigdy się nie przeprowadzałam, więc nie miałam zielonego pojęcia jak to działa.

- To nie te czasy, kochanieńka –dodaje, zabierając podkładkę i długopis, po czym wsiada z powrotem do furgonetki i odjeżdża, pozostawiając za sobą kłęby dymu wydobywającego się z rury wydechowej.

- Jesteś zbyt naiwna – kwituje Shuu, a ja wbijam pusty wzrok w podłogę. Zastanawiam się czasem gdzie podziała się cała ludzka bezinteresowność i człowieczeństwo. Jakim prawem wojna i rząd odebrali nam wszystkie prawa do życia? Może kiedyś się z tego ockniemy? Może powtarzam tylko słowa mamy, zastanawiając się nad sensem życia, który został mi odebrany przez jednego, durnego faceta w bejsbolówce.

Shuu bierze pod pachy dwa pudła wielkości dużej pufy i spogląda na mnie wymownie. Ja jednak jestem w stanie unieść tylko jedno, lecz nawet ten rezultat nie przychodzi mi tak łatwo. Masa już jest, szkoda tylko, że rzeźba tak łatwo nie przyszła. Pewnie wziął te najlżejsze, skubaniec.

- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie! – staram się przekrzyczeć szumiejący wokół wiatr. – Gdzie teraz będziesz mieszkał?

- Akira Okano miał wolne jedno miejsce w pokoju.

- Akira? Taki w białych włosach?

- Dokładnie.

- Znam go! To świetnie! Jest naprawdę miły, tylko go nie przestrasz! - powoli zasycha mi w gardle więc staram się go dogonić, by nie musieć już tak krzyczeć.

- Czym miałbym go przestraszyć? - pyta, gdy znajduję się obok niego.

Swoim spojrzeniem, wyglądem, aurą, głosem, zachowaniem, osobowością.

- Swoją… postawą…

Nie odpowiada, więc uznaję to za potwierdzenie. Chyba. Biedny Akira.

Idziemy w ciszy. Dla mnie niewiarygodnie krępującej, dla niego pewnie upragnionej. Nie przywykłam do milczenia, więc staram się wyszukać z zakątków mojego umysłu wszystkie tematy jakimi mogłabym go zaciekawić. Szkoda tylko, że tak właściwie nic o nim nie wiem, a każda próba nawiązania jakiejkolwiek dyskusji pewnie zakończy się zbywającym komentarzem. Decyduję się więc na jedyną rzecz, w która ma jakiekolwiek szanse powodzenia czyli paplanie do siebie bez sensu.

- Jak podoba ci się w szkole? Jest niesamowita, prawda? Te wszystkie ogromne budynki i drogie sprzęty! Ale dla ciebie to pewnie nic nadzwyczajnego. W pierwszej strefie to pewnie same takie stoją. Dla mnie z dwójki to naprawdę niesamowity widok! Co sądzisz o zajęciach z panią Natsune? Jest strasznie wymagająca, ale dzięki tym treningom nigdy w życiu nie byłam w tak dobrej formie! Normalnie potrafię już dotknąć nosem kolan! Ale te pudła to jednak ciężkie, co tak w ogóle w nich jest? Ciuchy? Chciałabym mieć tyle!

Nagle ni z tego ni z owego mój dziób zostaje przechwycony i ściśnięty w żelaznym uścisku, tak że moje policzki spotykają się od wewnętrznej strony. Gdyby dorysować mi gdzieś przy uszach płetwy i łuski, wyglądałabym zupełnie jak ryba. Taka bardzo zmiażdżona ryba. Spoglądam na Shuu wielkimi, rybimi oczami prosząc wzrokiem by mnie puścił, lecz jego zabójczy wzrok nie wskazuje żeby robił sobie żarty. On jest chyba ostatnią osobą, która mogłaby robić sobie żarty.

- Uciszysz się w końcu? – pyta tonem tak chłodnym, że muszę zmrużyć oczy by ochronić się od odłamków lodu. Zastanawiam się kiedy w ogóle odłożył swoje kartony. Szybki jest.

- E –e! – bełkoczę przecząco i tak wyraźnie jak tylko pozwalają mi na to jego dłonie, dodaję – Będę tak gadaś dopoki mi ne odpowesz.

Wzdycha przeciągle dając mi do zrozumienia, że jestem denerwująca. Owszem, jestem, ale to nie upoważnia go do milczenia! A może upoważnia? Mniejsza z tym, ja potrafię gadać godzinami. Tata mówił, że jak raz zacznę ględzić na jakiś temat to mnie apokalipsa nie powstrzyma. Szkoda tylko, że jak przyjdzie do jakiejś ważniejszej rozmowy to mi gardło korek zatyka. Na przykład kiedy ktoś się zapyta gdzie podziały się wszystkie babeczki mamy. Wtedy jestem nadzwyczaj cicha.

Idziemy dalej, a ja swobodnie prowadzę rozmowę z samą sobą. Zauważyłam, że jestem, bardzo kulturalnym rozmówcą : nie przerywam, słucham z zainteresowaniem, nawet sama sobie odpowiadam. Trzy rundy z placu do pokoju okazują się wyjątkowo męczące, więc gdy Shuu łaskawie oferuje, że sam pójdzie po ostatnie pudło wypuszczam z ulgą powietrze i rozsiadam wygodnie na kanapie.

- Niczego nie ruszaj - wydał rozkaz pan generał.

- Aha - bełkoczę ni to twierdząco ni przecząco.

Przez pierwsze trzydzieści sekund w sumie miałam plan, żeby niczego nie ruszać, ale spokój to zdecydowanie nie jest moja domena, a te kartony wyglądają tak zachęcająco, że nie mogę się oprzeć i już po chwili klęczę nad jednym z nich. Zawsze mi powtarzano że nie wolno grzebać w cudzych rzeczach, ale jak zerknę na chwilkę to się chyba nic nie stanie…

Rozchylam powoli skrzydła najbliższego pudła by nie pozostawić żadnych śladów po sobie. Czuję się normalnie jak jakiś tajny agent Japońskiego wywiadu. Zaraz normalnie wyskoczę przez okno na spadochronie i odjadę motorem prosto do tajnej bazy. Jednak, nawet gdyby moje wymysły okazały się prawdą, chyba nie zdobyłabym tak prędko odejść od tych pudeł. Widok zawartości zapiera dech w piersi, dosłownie. Dopiero po chwili jestem w stanie wyrwać się z chwilowego odrętwienia. Nie, Shuu nie trzyma tam żadnej bomby masowego rażenia, ani zestawu broni palnej na wypadek apokalipsy. Nie ma tam też osobistej kolekcji sado - maso składającej się z biczy i kajdanek. Przynajmniej nie w tym konkretnym pudle. W środku znajduje się chwila, raz, dwa, trzy, cztery stosy po kilkanaście egzemplarzy z najpiękniejszego zbioru pod słońcem. A mianowicie:

Książki.

Dziesiątki książek, tysiące stron, miliardy słów.

Nie wiem czy widziałam więcej u kogokolwiek w domu.

Sięgam ostrożnie po pierwszą z brzegu, głaszcząc delikatnie jej nienaruszony grzbiet. Idealnie gładki. Zero śladów używalności. Albo jest nowa, albo musi o nią bardzo mocno dbać. Zresztą w podobnym stanie są chyba wszystkie jego rzeczy. Odwracam książkę okładką do przodu, a na ciemnogranatowym tle, białe litery układają się w napis ‘’Na skraju’’. Zapowiada się na dramat albo romans. Ale Shuu jest chyba ostatnią osobą, którą mogłabym podejrzewać o czytanie tanich romansideł. Zerkam do środka by przeczytać choć fragment i przekonać się czy może jednak pod twardą, umięśnioną skorupą tkwi ukryte gołębie serce.

Nic bardziej mylnego, bo to książka o wojnie.

W sumie tego się powinnam spodziewać. Chociaż, nie. Kompletnie i za żadne skarby nie spodziewałam się, że pan Hayagawa miałby czas i ochotę czytać książki. Pomijając oczywiście fakt jak pięknie wyglądał, gdy czytał jedną z nich na pierwszej lekcji organizacyjnej. Pewnie miał ich w pokoju pełno, zanim zdarzył się ten wypadek, No, przynajmniej miał okazję do zakupu nowych. Tak sobie myślę, że chyba nic nie wywołuje tylu emocji u facetów jak prosta, otoczona rzekami krwi i polami trupów wojna. Czytam pierwszy akapit.

‘’A gdyby tak odłożyć na chwilę karabin i spojrzeć na błękitne jak łza niebo, można by pomyśleć, że jest się na łące przy starym domu, a nie w okopie. 

Wokół nie ma wcale gnijących ciał, tylko miękka, zielona trawa...

Słychać świergot leśnych ptaków, a nie krzyki rannych i odgłosy wystrzeliwanych pocisków. 

Niebo przecież jest takie samo tu i gdzieś dalej. 

Dalej.

Daleko od wojny, gdzieś gdzie jest bezpiecznie. Może ktoś w tym momencie też patrzy w pędzone wiatrem chmury i myśli jakie to ma szczęście być tam gdzie jest teraz. Myśleć, że jest się wolny. Wolny jak lecący ponad nami ptak. 

Tylko czemu spadł tak nagle na ziemię?’’

Znam ten dreszcz. Oj, jak dobrze go znam. To mój stary przyjaciel, który podpowiada mi, że coś co trzymam w ręku jest bezcenne. Czytam więc dalej i dowiaduję się, że to dziennik szesnastoletniego chłopca bez imienia, który został zagarnięty do wojska i posłany na samobójczą misję gdzieś, nawet nie ma pojęcia gdzie. Ma młodszą siostrę Mayę, która jest dla niego całym światem. Musiał się nią opiekować, bo rodziców pochłonęła wojna i zostali sami. Zapomniani przez wszystkich. Opowiada, że przed wojną mieszkali na wsi gdzie powietrze i woda były tak czyste, że ludzie nie chcieli szukać szczęścia w wielkich miastach. Oni mieli szczęście, więcej niżby zliczyć wszystkie pieniądze tego świata i wystarczająco tyle, żeby zmieścić je w kieszeni. Wspomina dzikie, nienaruszone jeszcze przez człowieka lasy i rzeki, pełne ryb i zieleni. Polany na których pasły się krowy i ich dom w samym centrum wszechświata. Ich szczęście jednak skończyło się gdy tylko…

- Miałaś niczego nie ruszać – mrożący krew w żyłach głos dobiega zza moich pleców.

Nie ruszaj się. Nie zaatakuje cię dopóki się nie poruszysz!

Cisza. Odwracam się powoli z książką w ręku, mając nadzieję, że w razie czego zdążę uciec przez okno na tym spadochronie, o którym wcześniej wspomniałam.

Przecież nie mam spadochronu.

W odpowiedzi na jego mordercze spojrzenie, posyłam mu niewinny, głupkowaty uśmiech. Ja miam tylko tsi lata pse pana! Wyjmuje mi z rąk książkę i przygląda się okładce.

- Czytasz powieści wojenne? – pyta z raniącym niedowierzaniem, jakby obstawiał, że w ogóle nie umiem czytać.

- Nie miałam jeszcze okazji, ale oprócz tego to tak, czytam.

Jego brew unosi się leciutko, o milimetr, co mogę uznać za aprobatę. Albo co bardziej prawdopodobne oznakę zdziwienia. Uświadamiam sobie, że klęczę jakbym się do niego modliła, więc wstaję gwałtownie, omal nie przewracając pudeł za mną. Chwilami serio się zastanawiam czy to mój cień przypadkiem nie przynosi mi pecha i nie psuje wszystkiego za moimi plecami.

- Co więc miałaś okazję czytać?

- Oj długo by wymieniać! Trochę romansów, obyczajowych, fantasy. Horrory rzadziej, bo często zdarza mi się nie doczytać, ale najczęściej to akcja, akcja, akcja! Lubię jak coś się w książce dzieje, a nie takie flaki z olejem czy bzdurne opowiastki o zakochanych dzieciakach podbijające aktualnie rynek. Chociaż też ciężko mi wybierać, bo w mojej bibliotece nie ma dużo książek wartych uwagi. Dlatego wypożyczam je od innych ludzi, a dokładniej od jednej starszej pani co uchowała takie sprzed wojny… Ups! – gryzę się w język o sekundę za późno. – Miałam nikomu tego nie mówić!

Wszystkie książki, podręczniki, obrazy, płyty, pamiątki zostały zniszczone po wojnie domowej. Rząd ustanowił prawo, które zabraniało posiadania czegokolwiek co mogłoby przypominać o dawnych czasach. Wszystkie zagraniczne produkty zostały wycofane i staliśmy się ściśle ‘’samowystarczalni’’. A to trzeba by było poddać dokładnej analizie, bo mieszkańcy trzeciej strefy zostali do niezależności zmuszeni poprzez zamknięcie ich w osobnej klatce. Ludzi można bić, torturować, zabijać, szantażować i dadzą radę. Niejeden kraj dał radę. Lecz jeśli zabierze się im ich kulturę, ich przeszłość, ich ludzkość i przyszłość, dopiero wtedy stają się robotami, które ślepo maszerują w miejscu. Dlatego więc, nie dziwię się, że niektórzy pozostawili stare książki. Swoje pamiątki po dawnych czasach. To z nich właśnie dowiedziałam się jak wyglądał świat wcześniej i jak może wyglądać teraz, gdzieś za oceanem. Pożyczałam więc od starej pani Irie prawie wszystkie książki jakie miała w ukrytym pod podłogą schowku, oczywiście pod obietnicą milczenia. I właśnie teraz tą obietnicę niechcący złamałam. Dobrze, że chociaż nie podałam nazwiska.

Co z tego, Allyss? Gdyby tylko chciał namierzyłby cię, twój dom, a nawet skórkę banana z zeszłego miesiąca, tylko po to by donieść na ciebie do góry i dostać nagrodę za pozbycie się wroga państwowego.

- Nie powiesz nikomu prawda?! Błagam obiecaj mi, że nie piśniesz słówka!

- Przyjrzyj się tym książkom – wskazuje dłonią na karton, a ja nie za bardzo wiem czemu mam się dokładnie przyglądać. Podnoszę więc jedną z nich i patrzę to na niego to na granatową, twardą okładkę. – Rok wydania – uściśla, widząc mój jakże tępy wyraz twarzy.

Otwieram na pierwszej stronie i oczom nie wierzę, bo jest to książka z roku 1980. Prawie sześćdziesiąt lat temu. Moich rodziców jeszcze na świecie nie było, a ja trzymam coś co jest starsze od nich i coś co powinno już dawno spłonąć na stosie.

- Ta nie jest jeszcze taka stara, mam tu jeszcze z czasów pierwszej i drugiej wojny światowej. Gdzieś tam powinna być też starożytna, Grecka tragedia.

- Żartujesz… - mówię z niedowierzaniem. – Czemu mi to mówisz?

- Pomyślałem, że taka wybitna koneserka książek skusi się na jakieś dobre powieści, które biją na głowę dzisiejszy chłam o nastawieniu na propagandę. Czyżbym się mylił? – dodaje z ledwo wyczuwalną ironią.

Widzę tą iskrę. Ledwo zauważalną, skrytą pod osłoną jego beznamiętnego głosu, ale ją widzę i aż trudno mi w to uwierzyć.

- Czy to pytanie retoryczne?! – wołam z ekscytacją. - Naprawdę pozwolisz mi to przeczytać?

A wyglądam jakbym żartował? – ton jego głosu robi się odrobinę zniecierpliwiony. Ty przecież nigdy nie żartujesz.

- W porządku, znaczy się, pewnie, oczywiście! Bardzo chętnie! - potakuję, wiedząc, że taka okazja może się już nie powtórzyć.

- To bierz i uciekaj. Muszę się rozpakować.

Biorę w ręce książkę z granatową okładką, tuląc ją do piersi jak największy skarb. Ale w drzwiach coś mnie jeszcze zatrzymuje i nie wyciągając żadnych konsekwencji z wcześniejszych zdarzeń mówię:

- Jakbym była ci jeszcze do czegoś potrzebna to mieszkam naprzeciwko na drugim piętrze. Pokój 102 – i wychodzę, żeby nie zdążył mi nic jeszcze rozkazać mnie już o nic poprosić.

I tak wie gdzie mieszkam.

Właśnie podałam mu numer mojego mieszkania.

Chyba jestem skończona.

Chociaż ratuje mnie jeszcze jakże delikatna męska duma, o której wiem w sumie tyle co o matematyce czyli nic. Albo może same podstawy, bo dzieliłam w końcu dom z dwoma mężczyznami, czyli z moim ojcem i bratem, a wyglądało to mniej więcej tak, że woleli kilka nocy ślęczyć nad zepsutym prysznicem niż poprosić sąsiadkę – z zawodu mechanika o pomoc. Koniec końców musiałyśmy co wieczór łazić do mieszkania obok, by się umyć, podczas gdy oni śmierdzieli na kilometr potem, smarem i ściekami. Ale tak właśnie pachnie duma! Po czterech dniach udało im się naprawić ten felerny prysznic, a i tak okazało się, że trzeba go wymienić na nowy, bo ciekawe jakim cudem do rur wpadł jeden ze śrubokrętów taty. 

Przemierzam te kilka metrów dzielące jego blok od mojego, zastanawiam się czy ze swojego okna będę mogła zobaczyć ich pokój. W końcu ostatnio przez przypadek ujrzałam Hiroshiego, który przyciskał do szyby jednego z bliźniaków, bo użył jego szczoteczki do wyczyszczenia sobie butów, bo jak się później okazało wdepnął w nich w psią kupę. Pomachałam im tylko i zasłoniłam żaluzję upominając się w myślach, żeby na noc koniecznie zamykać okna. Jeszcze tylko tego brakowało, by urządzili sobie jakiś tajny skrót do naszego pokoju z polegający pewnie na wspinaczce nad czterometrową przepaścią po sznurku do prania. Wchodzę do swojego pokoju z pewną dozą zaniepokojenia, gdy zza rogu wyskakuje na mnie Hana z krzykiem :

- Podręczniki o Splamionych już przyszły! Spójrz! – macha mi przed nosem bordowym egzemplarzem książki. – Dostaliśmy też kartki z listą rzeczy jakie trzeba wziąć na trening. Będziemy latać w obcisłych gatkach i kamizelkach kuloodpornych.

- To są chyba jakieś jajca.

niedziela, 11 stycznia 2015

My Breath - Rozdział XVII

Dobry wieczór! Z góry przepraszam, że tak długo nie było rozdziału, ale w przerwie świątecznej miałam jeszcze mniej czasu niż w roku szkolnym. Dopiero po kilku tygodniach byłam w stanie wejść na bloggera, a tu taka niespodzianka! Zostałam nominowana do Liebster Blog Adward! Niesamowicie się cieszę, aczkolwiek muszę znaleźć blogi, które chciałabym nominować (muszę też odpowiedzieć i ułożyć pytania, więc może to trochę zająć). Dlatego oprócz komentarza co do rozdziału, piszcie także linki do swoich blogów, lub do blogów, które szczególnie polecacie. Z chęcią wejdę i wybiorę jedenaście z nich. a razie serdecznie zapraszam do czytania!

MY BREATH
ROZDZIAŁ XVII
(ALLYSS)


W pokoju zapada cisza, przerywana tylko niebezpiecznie szybkim i nieregularnym odgłosem urządzenia do pomiaru tętna. Jakby ktoś nieprzerwanie nadawał wiadomość alfabetem morse'a. Ten irytujący dźwięk pogrąża mnie tylko ogłaszając wszystkim w okół jak szybko potrafi bić moje serce. A bije ono tak szybko, że gdyby startowało w Olimpiadzie zdobyłoby bezsprzecznie najwyższe miejsce ze złotych medalem. A teraz, chcąc się pochwalić wzięło megafon i się popisuje, przed najmniej odpowiednią osobą.

- Co ci strzeliło do głowy, żeby wbiec do płonącego budynku?

Cóż, nie oczekiwałam żadnych przeprosin, ani wznoszenia pomników na część mojego bohaterskiego czynu. Wcale nie chciałam odbierać Medalu Odwagi, ani zostać na pierwszych stronach gazet jako autorytet dla innych potencjalnych zjadaczy chleba o ile ten chleb posiadają. Nie oczekiwałam nawet, że mi podziękuję, czy coś, no ale kurna blaszka!

- Nie mam pojęcia co mi strzeliło do głowy by ratować takiego debila - moje usta po raz kolejny dają świadectwo, że pracują szybciej niż mózg. Ale szybkość w tym wypadku okazuje się nad wyraz zgubna, więc wyłapuje z powietrza wypowiedziane słowa i wkładam je sobie z powrotem do gardła. Guzik z pętelką. Uszy chłopaka są znacznie szybsze i teraz donoszą mu o moim niewyparzonym języku.

Nie wiem czy nie powinnam być z siebie teraz dumna, bo nie widziałam jeszcze nikogo kto by t a k odpowiedział tej krzyżówce tajnego agenta z seryjnym mordercą. Nikt przynajmniej nie był aż tak głupi żeby to powiedzieć na głos, bo mimo to, że Shuu nigdy nie wyraża emocji, jego wzrok zamraża i pali jednocześnie, a on chyba nie jest tego świadomy. A może i jest i to perfidnie wykorzystuje?

- W końcu i tak ja cię uratowałem - odpowiada.

Stary, ty mnie tylko łaskawie stamtąd wyniosłeś. Nie będziesz mi tu bohaterzyć, bo twoje bohaterstwo jest niczym w porównaniu z moim! Dobra, nie jestem pewna czy słowo bohaterstwo i bohaterzyć w ogóle istnieją, więc wolę nie wygłaszać mojej uwagi na głos. Ale mam za to jeszcze jedną dobrą kartę.

- Pragnę ci jednak napomknąć, że to ja zostałam ci przydzielona do opieki.

Zatkało kakao! Choć nie wiem czy ta cisza to z braku kolejnej ciętej riposty, czy po prostu uznał, że z takim dzieciakiem to nie ma sensu gadać... Znając życie i mój wyraz twarzy, to pewnie to drugie. Chociaż to, że zostałam mu przydzielona do opieki jest akurat najprawdziwszą prawdą, a prawdy nie da się zagiąć! Normalnie czuję jak mój nos zadziera się do góry.

- Jak mocno są poparzone?

Podążam za jego wzrokiem, utkwionym w moje ręce. Czerwone placki wystają lekko zza obsuniętych białych bandaży, przypominając nam o sobie i o tamtych śmiercionośnych płomieniach.

Płomieniach, które prawie nas pożarły.

Płomienie, które wywołał.

Płomieniach, które teraz czają się w jego oczach.

Chowam ręce pod pościel, starając się jednocześnie ukryć grymas bólu, który wykrzywia mi twarz. Nawet nie poczułam kiedy dokładnie je poparzyłam, bo adrenalina okazała się świetnym znieczuleniem. Szkoda tylko, że tak krótko działa. I szkoda, że nie zabiera ze sobą strachu.

- To nic takiego – uśmiecham się na tyle ile mogę. – Nawet nie bolą. Powinnam być bardziej ostrożna…

I po raz kolejny słyszę rzecz, której się nie spodziewałam. Która odbiega od standardowego szablonu wszelkich zwrotów grzecznościowych i która irytuje mnie do potęgi.

- Powinnaś.

Zaraz wstanę i ci człowieku przywalę.

Chwila. Wróć. Jego oczy. Skup się. To nie była arogancja. Znaczy się była, ale nie taka prawdziwa. Raczej taka wymuszona. Nie jestem pewna, bo mam problemy ze wzrokiem, ale za tym fałszywym murem ironii mignęło mi przez sekundkę poczucie winy. Mur z powrotem zasklepiono zanim zdążyłam się mu przyjrzeć, wracamy do punktu wyjścia : beznamiętny wzrok rzeźnika. Naprawdę czuję się przy nim jak prosiak, który zaraz zostanie przerobiony na kotlety. Gram więc na czas, by przedłużyć czas oczekiwania na miejsce w lodówce jakiegoś miłośnika hamburgerów.

- Czyli teraz mam się tobą zajmować, tak? - waham się, modląc, by nie zabrzmiało to aż tak dobijająco. Sam przekaz jest już wystarczająco dołujący, więc wolę nie ryzykować.

Mruczy coś potakująco cały czas przeszywając mnie spojrzeniem. Tym razem nie potrafię już wytrzymać. Odwracam wzrok, wbijając go w wazonik z kwiatami. Dobra, skup się, zaczęłaś to skończ, chorej nie pobiją.

- W takim razie, jako opiekun, muszę ci zadać bardzo znaczące pytanie…

Ciszę uznaję za potwierdzenie. Odchrząkuję więc i dodaję próbując naśladować jego ton bezwzględnego biznesmena.

- Gdzie masz zamiar teraz mieszkać…?